niedziela, 26 marca 2017

Latające spodki III Rzeszy - nowe spojrzenie

Legenda o latających spodkach Hitlera w chwili obecnej ma już blisko 70 lat jednak do dzisiejszego dnia rozpala umysły wielu miłośników spraw tajemniczych i niewyjaśnionych. Jeszcze do niedawna sam byłem jej wielkim zwolennikiem, choć od jakiegoś czasu zaczął pojawiać się we mnie sceptycyzm spowodowany zapoznaniem się z drobiazgowym śledztwem Bartosza Rdułtowskiego przedstawionym na łamach trzy częściowej serii książek pt. "Ostatni Sekret Wunderwaffe". W ostatnich tygodniach nastąpił jednak we mnie kolejny zwrot, który również przyczynił się do powstania tego tekstu. Spowodowany był on odnalezieniem jak do tej pory nigdy nie opublikowanego dokumentu, w którym przedstawiono skąd John Frost zaczerpnął inspiracje do rozpoczęcia prac nad "Projektem Y".

 
Tzw. "muchołapka" czyli najsłynniejsza na całym świecie podstawa chłodni kominowej uznawana przez niektórych badaczy za miejsce testowania urządzenia noszącego nazwę "Die Glocke", którego można uznać za napęd tzw. V-7 czyli latających spodków III Rzeszy. (fot. Jakub Pomezański) 

W poniższym tekście nie chciałbym się skupiać na ogólnie znanych zagadnieniach związanymi z Ludwikowicami Kłodzkimi - przez olbrzymi sentyment do tej części "Riese" (oczywiście obiekt ten nie wchodził w skład prawdziwego kompleksu - to moja interpretacja i skrótowe nazewnictwo) nie mam serca aby je negować. Chciałbym natomiast rozważyć jedną z teorii na podstawie wcześniej wspomnianego dokumentu. Pozwolę sobie również pominąć historię osób, którzy w znaczący sposób przyczynili się do rozwoju historii o V-7 jak niemiecki inżynier George Klein czy też rzekomych konstruktorów pojazdów w kształcie dysku, którymi mieli być Richard Miethe, Rudolf Schriever oraz Klaus Habermohl. O nich przeczytacie w kilku publikacjach czy też w internecie, a nie ma sensu powielać po raz kolejny informacji, które w chwili obecnej są już ogólnie dostępne.

 Dwie przykładowe strony z sześciu wchodzących w skład Amerykańskiego raportu odnośnie jednej z teorii dotyczącej pochodzenia fenomenu UFO. Materiał ten jest bardzo często przedstawiany jako jeden z dowodów na prowadzenie niemieckich prac nad dyskoidalnymi pojazdami. Dotarłem do niego w oryginale, okazał się być niczym innym jak tylko przedrukiem artykułu z gazety na temat Georgea Kleina. (źródło: Archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego).

Czym jednak miałoby być nowe spojrzenia na latające spodki III Rzeszy? Zanim przejdę do wyjaśnienia tego zagadnienia należy najpierw przybliżyć postać wcześniej wspomnianego Johna Frosta gdyż jest on kluczowy dla tej sprawy. John Carver Meadows Frost - bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko był pochodzącym z Wielkiej Brytanii projektantem samolotów, którego kariera była głównie związana z kanadyjską firmą "Avro Canada". Pracował m.in. nad budową pierwszego brytyjskiego ponaddźwiękowego samolotu De Havilland DH 108, którego konstrukcję oparto na niemieckim Messerschmitt Me 163 Komet. Ten okres prac miał być dla niego kluczowy gdyż to właśnie wtedy jak można przypuszczać poznał osoby, które w przyszłości zainspirowały go do rozpoczęcia prac nad "Projektem Y". Projekt ten związany był z budową pierwszej amerykańskiej maszyny latającej w kształcie spodka, znanego dziś jako VZ-9-AV Avrocar. Dokument, w którym zostały zawarte informacje na temat Johna Frosta dotyczy spekulacji nad pochodzeniem latających spodków. Dowiadujemy się z niego m.in. tego, że pomysł na budowę maszyny latającej w kształcie spodka pozyskał od grupy Niemców, którzy jako pierwsi pracowali nad tego typu pojazdem. Ponadto miał je pozyskać tuż po zakończeniu II Wojny Światowej (czyli w okresie kiedy brał udział w konstruowaniu DH 108) i nie wyklucza iż ZSRR jest również w posiadaniu informacji na temat tego typu maszyn, które mają pochodzić z tego samego źródła. W dalszej części dokumentu znajdujemy informacje (zresztą bardzo słuszną), że jest to jednak mało prawdopodobne. Gdyby posiadali tego typu maszyny przygotowane do lotów (mowa o tym w kontekście widzianych niezidentyfikowanych obiektów latających) to nie pracowaliby tak intensywnie nad budową konwencjonalnych samolotów. 

 Zdjęcie przedstawiające AZ-9-AV Avrocar. (źródło: laesieworks.com)

Pomimo tego, że przedstawiona informacja nie może być w żaden sposób traktowana jako dowód, jednak jest bardzo zastanawiający i rzuca nowe światło na teorie związane z (nazwijmy to w dużym uproszczeniu) V-7. Jak zwykle w takich sytuacjach pojawia się kilka pytań, które wymagają odpowiedzi. 
Jedno z nich jest najbardziej oczywiste: Czy Frost mówił prawdę? Trudno to dziś jednoznacznie stwierdzić, sam konstruktor i zarazem dyrektor "Projektu Y" już nie żyje - odszedł w 1979 umierając na atak serca. Przyglądając się jednak jego biografii jak i historii budowy amerykańskiego latającego spodka znalazłem dwie bardzo ciekawe informacje. Po pierwsze sam Frost poza talentem konstruktorskim przejawiał również doskonałe zdolności marketingowe. Można z tego wywnioskować, że potrafił dobrze sprzedać swój produkt, a to znów wiąże się z drugą informacją dotyczącą samego pojazdu. Początkowo projekt ten był finansowany przez rząd Kanady, jednak w 1953 roku wstrzymano dotacje. W tym samym roku Frostowi udało się nawiązać kontakt z przedstawicielami USAF, którzy odbierali konwencjonalny samolot produkcji Avro Canada jakim był CF-100 Canuck. Korzystając z okazji przedstawił im swój projekt maszyny latającej w kształcie dysku, natomiast oni zainteresowani jego koncepcją zdecydowali się, że dalsze prace zostaną finansowane przez rząd USA. Czy to właśnie wtedy grając na dość popularnych emocjach związanych z rzekomym niemieckim pochodzeniem fenomenu UFO i jego dalszym rozwojem w ZSRR? To kolejna niewiadoma choć należy mieć świadomość, że mógł mieć tutaj dość dużą siłę przebicia jako osoba współpracująca z Niemieckimi naukowcami przy pracach nad brytyjską "kopią" Me 163 Komet. Zastanawia również fakt czy ludzie Ci nie byli związani z budową RFZ-1 - samolotu śmigłowego ze skrzydłami w układzie koła, który mógł przypominać dysk. Był jednak konstrukcją tak nieudaną, że nawet nie starano się zniszczyć jego prototypu przed zbliżającą się US Army... Oczywiście to tylko i wyłącznie moje przypuszczenia, a pojawienie się kolejnego nigdzie nie opublikowanego dokumentu tylko potwierdza, że sprawa latających spodków Hitlera nie jest jeszcze zamknięta.

 
  Jedna ze stron nigdzie nie opublikowanego dokumentu na temat Johna Frosta i jego rzekomych kontaktów z Niemcami pracującymi nad latającymi spodkami III Rzeszy. (źródło: Archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

niedziela, 19 marca 2017

Dokumenty, cz. I

Niestety po raz kolejny termin ukazania się pierwszej części tekstu na temat rakiet V-2 musi zostać odłożony w czasie. Ilość materiałów zdecydowania mnie przytłoczyła gdyż na samo zagadnienie związane z  losami pierwszej rakiety balistycznej po II Wojnie Światowej w ZSRR to bagatela 162 dokumenty dające w sumie około 1000 stron do przeanalizowania. W międzyczasie udaje mi się dotrzeć do kolejnych fascynujących materiałów na zagadnienia mnie interesujące (jak wspominałem w pierwszym wpisie są one niestety dość szerokie) i to właśnie dziś w pierwszej części nowego cyklu, na który wpadłem w dniu dzisiejszym chciałbym napisać kilka słów. Warte nadmienienia jest to, że nie wiem w ilu częściach cykl ten zostanie zamknięty. Spowodowane jest to tym, że nie wiem do ilu jeszcze materiałów uda mi się dotrzeć oraz o tym czym chciałbym napisać na tym blogu bo już dziś wiem, że niektóre dokumenty zasługują na szersze opublikowanie w poważniejszym opracowaniu.

Materiały te pozyskuję z bardzo ciekawego, a chyba całkiem zignorowanego przez większość poszukiwaczy źródła jakim jest archiwum CIA (zawierające częściowo o ile są udostępnione również materiały pochodzące z działalności OSS - Office of Strategic Services - poprzednika agencji z Langley jakim jest Central Intelligence Agency). Dzięki amerykańskiej ustawie jaką jest Freedom of Information Act (FOIA) wszystkie informacje dotyczące działalności rządu USA mają być dostępne dla obywateli Stanów Zjednoczonych o ile w jakiś sposób nie zagrażają bezpieczeństwu narodowemu. W większości są to dokumenty powojenne (z małymi wyjątkami) posegregowane w przeróżnych katalogach, które są dla mnie źródłem wyjątkowej wiedzy. O ile większość zawartych w nich materiałach informacji jest już dzisiaj znana to mimo wszystko fascynująca jest możliwość poznania jak w latach 50-tych pisano o działalności państw będących po opozycyjnej w stosunku do USA stronie "Żelaznej Kurtyny". I zresztą nie tylko o tym... chciałbym jednak dodać, że na temat "Riese" jakichkolwiek dokumentów nie stwierdzono choć o rejonie Dolnego Śląska ówcześni wywiadowcy napisali bardzo dużo. Jednym z ciekawych i rzeczywiście nieznanym wątkiem są radzieckie, podziemne zbiorniki paliwa ulokowane m.in. w poniemieckich sztolniach. Sprawa wydaje się być wyjątkowo rozwojowa i zasługuje na sprawdzenie w niedalekiej przyszłości.

Dokument dotyczący radzieckich, podziemnych składów paliw na Dolnym Śląsku. Istotą przeszukiwania tych dokumentów pod kątem okolic "Olbrzyma" jest możliwość trafienia na coś co nie w bezpośredni sposób może naprowadzić na jakiś istotny szczegół związany z okresem prac Sonderbauvorhaben Niederschlesien. Czerwone zaznaczenia pochodzą ode mnie w celu usunięcia istotnych informacji zawartych w materiale, poza samym tekstem została do niego dołączona mapa. (źródło: Archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

Należy pamiętać, że pozyskane raporty są w większości materiałami wywiadowczymi, które mogą zawierać jakieś błędy dlatego staram się je weryfikować na etapie pierwszej analizy. Dotyczyło to m.in. poważnego opracowania "German Concentration Camps" gdzie zostały zawarte bardzo ciekawe informacje na temat KL Gross-Rosen, które trochę różnią się od oficjalnie przedstawianej wersji historii tego obozu jednak jest to temat zasługujący na osobny wpis. 
Poza typowymi informacjami wywiadowczymi na jakie trafiłem jest pozwalające na poszerzenie mojej wiedzy opracowanie dotyczące Organizacji Todt, a dokładnie instrukcji jak prowadzić prace budowlane w okresie zimowym. Jest to translacja na potrzeby armii USA niemieckiego dokumentu pochodzącego z 1943 roku. Oczywiście to nie wszystko co znalazłem na temat OT, a niektóre wątki powojenne członków tej organizacji są bardzo ciekawe i prowadzę m.in. do Czechosłowacji czy też Jugosławii.

Okładka oraz jedna z wybranych stron instrukcji dla Organizacji Todt po amerykańskim tłumaczeniu. (źródło: Archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

W przepastnych archiwach amerykańskiej agencji wywiadowczej znajdują się również informacje najistotniejsze dla służb czyli poziom prac nad pozyskiwaniem zasobów naturalnych jak i samego przemysłu czy też lokacji wojsk we wrogim państwie jakim wtedy była dla nich Polska i przebywające na naszym terenie wojska radzieckie. Ja naturalnie skupiłem się tutaj najbardziej na rejonie Wałbrzycha oraz Świdnicy. Przy okazji ukazało się kilka informacji z okolic pod głuszyckiej Łomnicy, w której stacjonowały aż dwa Jeepy (być może w rzeczywistości były to Jeepy Willis przekazane dla ZSRR w ramach programu Land Lease). Jak również poważniejsze informacje na temat lotniska w Świdnicy, które przez pewien okres czasu było miejscem skąd przerzucano wydobywaną w okolicy rudę uranu do ZSRR - napiszę o tym w drugiej części cyklu "Dokumenty".

 Od lewej: pierwszy dokument zawierający kilka informacji z okolic Wałbrzycha, drugi dokument przedstawia lotnisko w Świdnicy oczami amerykańskich wywiadowców. (źródło: Archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

W tym momencie pozwolę już sobie na dziś skończyć, przedstawione tutaj kilka stron to zaledwie wierzchołek góry lodowej dlatego nawet gdybym bardzo chciał nie jestem w stanie wszystkich ich tutaj zamieścić. W przyszłości postaram się wybierać te najciekawsze oraz być może nawet najistotniejsze dla moich poszukiwań.



wtorek, 14 marca 2017

Przygotowania

Od kilku dni na blogu zapanowała cisza. Nałożyło się na to kilka spraw - zawodowych jak i osobistych ale również przygotowania do kolejnego wyjazdu w Góry Sowie, który z każdym dniem zbliża się coraz większymi krokami. Tym razem wraz z narzeczoną oraz znajomymi zajmiemy się weryfikacją kilku interesujących miejsc w okolicach Gór Wałbrzyskich jak i w Górach Sowich.

 Jedna z ciekawych łączek w pobliżu drogi z Głuszycy do Rybnicy. Znajdująca się na drzewie tabliczka "teren prywatny" oraz pobliskie zabudowania skutecznie odstraszają od jej penetracji. Być może tym razem właściciel będzie bardziej łaskawy. (fot. Jakub Pomezański)

W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję na temat tego czym jest "Riese". Dla większości ludzi jest to zdecydowanie Książ-Włodarz-Osówka-Rzeczka, dla innych bardziej siedzących w temacie (i zresztą bardzo słusznie) do wyżej wymienionych obiektów dochodzi jeszcze Soboń, Jawornik, Gontowa oraz Moszna. Dla mnie natomiast to coś więcej, niestety nie jest to do końca zgodne z ogólnie przyjętymi faktami jednak olbrzym musi być olbrzymem. Używam tego dla pewnego uproszczenia oraz po części liczę na to, że cały kompleks mógł swoim zasięgiem zahaczać o góry Wałbrzyskie - mogła się tam znaleźć przynajmniej jedna jeszcze nie odkryta fabryka zbrojeniowa oraz obiekt Rüdiger (Wołowiec) będący łącznicą telefoniczną dla całego "Riese". Ponadto cały czas nie daje mi spokoju Wielka Sowa (o czym pisałem m.in. w jednym z ostatnich wpisów na blogu) jak i oczywiście Ludwikowice Kłodzkie. Jednak "Riese" to nie tylko tajemnice, sztolnie i zagadkowe obiekty naziemne wraz z imponującą infrastrukturą. To również kilkanaście obozów pracy wraz z macierzystą placówką KL Gross-Rosen o których obecności nie zapominam. Odwiedzam je bardzo często pamiętając o cierpieniu ludzi, którzy stworzyli te wszystkie pasjonujące nas jako poszukiwaczy obiekty. Obozy, a konkretniej filie obozu koncentracyjnego z Rogoźnicy to jeden z tematów, który planuję poruszyć w niedalekiej przyszłości.

 Podziemna i naziemna część Sobonia - miejsca, które odwiedzamy praktycznie podczas każdego pobytu w "Riese". (fot. Jakub Pomezański)

Kolejnym powodem przez, który nie pojawił się żaden wpis jest związany z tym, że jestem w trakcie przygotowywania czteroczęściowego cyklu pt. "Polowanie na V-2". Będzie on dotyczyć... no właśnie. To niespodzianka. Proszę o cierpliwość.

czwartek, 9 marca 2017

Krüppelheim zum Heiliger Geist

Dzisiejszy wpis nie do końca będzie dotyczyć tajemnic III Rzeszy choć związany będzie z pewnym Niemieckim miastem na Górnym Śląsku. W maju 2016 roku na zaproszenie mojego kolegi Macieja Bartkówa - badacza tajemnic historii, pisarza oraz autora projektu "Tajemniczy Bytom" zostałem zaproszony do wzięcia udziału w bardzo ciekawym przedsięwzięciu jakim było zweryfikowanie legendy dotyczącej obecności tunelu biegnącego z kostnicy znajdującej się na terenie obecnego Szpitala Specjalistycznego nr 4 prosto do pobliskiego zakładu pogrzebowego. Tym miastem był oczywiście pozostający do 1945 roku w niemieckich rękach Bytom, który może się pochwalić wieloma zabytkami architektury fortyfikacyjnej jak i schronowej oraz niezliczoną ilością tajemnic (w tym zagadką szybu południowego KWK Miechowice), które z detektywistyczną cierpliwością zgłębia Maciek na którego stronę zapraszam (link) moich czytelników.

 Bytomski szpital na rycinie z początku XX wieku. (źródło szpital4.bytom.pl)

Zanim przejdę do przedstawienie tego co robiliśmy tego majowego, sobotniego popołudnia warto zapoznać się z ciekawą historią szpitala (za szpital4.bytom.pl), którego poctki sięgają 1910 roku kiedy to z inicjatywy Reinholda Schirmeisena, proboszcza bytomskiej parafii świętej Trójcy oraz ówczesnego kardynała Wrocławia, dr Georga Knoppa przez dwa lata wybudowano nowoczesny zakład rehabilitacyjno-wychowawczy Krüppelheim zum Heiliger Geist (Dom dla Kalek pw. św. Ducha). Kompleks składał się z gmachu centralnego z dwoma wieżami, budynku operacyjnego, kuchennego, rzemieślniczego oraz domu sióstr zakonnych, połączonych na poziomie parteru pasażami. Sala gimnastyczna, sala do ćwiczeń, balkony i sale do leżakowania, własny odwiert solanki, nowoczesne urządzenia i aparaty (dwa aparaty rentgenowskie, lampy kwarcowe, lampy terapeutyczne sollux i liczne przyrządy do zabiegów wodnych) pozwalały na leczenie następstw nieszczęśliwych wypadków, porażeń, krzywic, gruźlicy kości i stawów oraz innych wad wrodzonych. Personel zakładu stanowili: dr Seiffert - ordynator zakładu, czterech lekarzy, 40 sióstr boromeuszek, 40 pielęgniarek i salowych, kilku nauczycieli oraz pracownicy techniczni. Obok działalności leczniczo – rehabilitacyjnej, zakład przygotowywał młodych pacjentów do samodzielnego życia nauczając zawodów: piekarza, introligatora, wikliniarza, ślusarza, mechanika, krawca, szewca, stolarza, zegarmistrza, ogrodnika i rolnika a dziewczęta gotowania, bieliźniarstwa, krawiectwa i opieki nad dziećmi. W okresie II Wojny Światowej znajdował się szpital wojskowy, a po włączeniu Bytomia i części Śląska do Polski od 1958 roku służył pomocą górnikom oraz ich rodziną będąc jednocześnie modernizowany oraz przebudowywany by ostatecznie od 1998 roku zostać przemianowanym na placówkę noszącą nazwę Wojewódzki Szpital Specjalistyczny nr 4 w Bytomiu.

Na pierwszy rzut oka wyglądający na niepozorny budynek kostnicy. (fot. Jakub Pomezański)

28 maja 2016 wraz z towarzyszącą mi praktycznie we wszystkich wyjazdach narzeczoną Wiolą dotarliśmy do Bytomia. Pod budynkiem szpitala spotkaliśmy się wraz z Maćkiem, jego kolegą Waldkiem jak i Grzegorzem ze "Śląskiej Grupy Poszukiwawczej - Bytom", po kilku krótkich zdaniach z portierem zostaliśmy wpuszczeni na teren szpitala. Wszystko dzięki uprzejmości dyrektora placówki jak i wcześniejszemu załatwieniu wszelkich formalności przez głównego inicjatora tej weryfikacji - Macieja. W ramach ciekawostki, zanim zajęliśmy się "głównym punktem programu" zostaliśmy najpierw wpuszczeniu do aktualnie działającej kostnicy znajdującej się w nowej części placówki. Można powiedzieć, że było to bardzo ciekawe doświadczenie. Nie jestem osobą strachliwą jednak nie mam możliwość obcowania z takim miejscem na co dzień przez co kilkukrotnie pojawiła się gęsia skórka. Zresztą nie tylko mi...

Sala sekcyjna w nowej części szpitala. (fot. Jakub Pomezański)

Jak już wcześniej wspomniałem naszym głównym zadaniem było odnalezienie śladów po pojawiających się w lokalnych legendach tunelu prowadzącym z kostnicy wprost do pobliskiego zakładu pogrzebowego. W tym celu udaliśmy się do starego budynku prosektorium, jeszcze tylko kilka minut męczenia się z od dawna nie otwieraną kłódką i budynek stanął przed nami otworem. Po wstępnej penetracji piętra okazało się, że poza głównym poziomem jak i piwnicą znajdował się tam jeszcze strych, do którego niestety nie mieliśmy dostępu (głównie przez brak drabiny). Bardzo tego żałuję ponieważ to właśnie na nim znajdował się mechanizm jeszcze przedwojennej windy, która służyła do transportu ciał z piwnicy na piętro. Budynek ten był wykorzystywany do lat 80 kiedy rozpoczęto rozbudowę placówki gdzie na jego parterze cały czas były przeprowadzane sekcje zwłok. Można powiedzieć w skrócie, że nie zetknęliśmy się tam z niczym ciekawym. Najciekawsze miało dopiero nadejść...

 Od lewej: ziejące ciemnością wejście do piwnicy oraz parter budynku kostnicy wraz z windą i korytarzem do dawnego pomieszczenia sekcyjnego. (fot. Jakub Pomezański)

Po zejściu do piwnicy pierwsze co rzuciło się nam w oczy to stalowe drzwi częściowo zastawione szafą - je postanowiliśmy zachować sobie na koniec i zajęliśmy się penetracją pozostałych pomieszczeń. Wszechobecna łuszcząca się farba, wnętrza, których przeznaczenie trudno było dziś określić budowały tajemniczy nastrój. Niestety śladów po tunelu nie stwierdziliśmy. Co prawda znajdowała się tam jedna studzienka kanalizacyjna oraz wolna przestrzeń pod zatrzymaną na poziomie piwnicy windą pojawiło się pierwsze rozczarowanie. Cóż legenda okazała się być tylko legendą. Nadszedł czas na tajemnicze stalowe drzwi. 

Od lewej: znajdująca się w piwnicy winda, jedno z niezidentyfikowanych pomieszczeń, studzienka kanalizacyjna, Maciek z Waldkiem omawiają ulokowanie ewentualnego tunelu. (fot. Jakub Pomezański)

Po przestawieniu starej szafy naszym oczom ukazało się nic innego jak tylko tunel! Zapewne każdemu z nas zabiły mocniej serca jednak przyszedł czas na trzeźwy osąd. Biegł on w zupełnie innym kierunku niż dom pogrzebowy! Gdy na powierzchni sprawdziliśmy miejsce nad nim oraz odległość okazało się, że kierował się on prosto do budynku starego szpitala. Wracając jednak jeszcze na chwilę do podziemi to jego długość wynosiła kilkadziesiąt metrów, a kończył się ceglaną ścianą, na której rozbicie niestety nie mieliśmy zgody. Ślady olejnej farby oraz powojenne rury świadczyły o tym, że był on używany w okresie powojennym. Prawdopodobnie służył do transportu zwłok do kostnicy gdzie w piwnicy ze względu na niższą temperaturę proces rozkłady był częściowo spowolniony w oczekiwaniu na sekcję, następnie za pomocą windy przewożono ciała na piętro gdzie były poddawane badaniom.
Pomimo tego, że nie natrafiliśmy na to na co liczyliśmy wyprawę uznaję za udaną gdyż potwierdziła ona, że w każdej legendzie kryje się ziarno prawdy. Należy sprawdzać, weryfikować i zadawać pytania - tylko to może doprowadzić do rozwiązania każdej zagadki.


 Od lewej: Grzegorz w trakcie eksploracji tunelu, widok za stalowymi drzwiami, tunel wraz z PRL-owskim orurowaniem, widoczna w oddali ceglana ściana na końcu tunelu. (fot. Jakub Pomezański)

Na koniec zapraszam do zapoznania się z materiałem filmowym będącym jednym z odcinków serii "Tajemniczy Bytom" dotyczącym naszej wyprawy do kostnicy.



poniedziałek, 6 marca 2017

Tajemnica Wielkiej Sowy

Wielka Sowa to prawdopodobnie jedno z najbardziej zaniedbanych przez poszukiwaczy miejsc w Górach Sowich. Do dziś nieznane są jakiekolwiek dowody na to, że prowadzono na niej jakiekolwiek prace budowlane choć co jakiś czas pośród poszukiwaczy pojawiają się plotki mówiące o tym, że w jej pobliżu znajdowało się jakieś nie odnalezione w dokumentacji Gross-Rosen komando, którego celem było drążenie sztolni czy też historia o oficerze LWP, który pojawił się w Walimiu 1946 roku wraz z mapą, na której zaznaczone były dwie sztolnie na Wielkiej Sowie. Biorąc pod uwagę ilość dokumentów jaka została zniszczona pod sam koniec wojny oraz to ile materiałów jest jeszcze utajnionych lub zakopanych gdzieś głęboko w czeluściach archiwów stwierdzenie to może okazac się prawdą. Zastanawiająca jest również historia o oficerze LWP jednka trudno dziś zweryfikować czy nie jest to jakaś "miejska legenda". Pełen zapału po przypomnieniu sobie powyższych opowieści podczas listopadowego wyjazdu w "Riese" 2015 roku postanowiłem przyjrzeć się jednemu interesującemu mnie zboczy góry gdyż pewne anomalie widoczne na Lidarze wydawały się być całkiem obiecujące. Jak miało się okazać przeczucie mnie nie myliło gdyż tego dnia doszło do odnalezienia na jednej z polanek śladów mogacych świadczyć o prowadzeniu w tym miejscu prac budowlanych.

Zbocze Wielkiej Sowy i panująca tego dnia działająca na wyobraźnię aura. (fot. Jakub Pomezański) 

Rozmawiając wielokrotnie z osobami nie związanymi z poszukiwaniami w "Riese" czy też jakimikolwiek poszukiwaniami każdy wyobraża sobie, że jest to niesamowitą zabawa niczym z cyklu filmów o Indiana Jones. Niestety tak nie jest, a prawda na ten temat potrafi zweryfikować zapał niejednego adepta tego zajęcia. Często spędzamy wiele godzin w terenie, wydajemy pieniądze, chodzimy w deszczu lub śniegu, jesteśmy brudni, zmęczeni, zziębnięci lub przegrzani (w zalezności od aktualnej pogody) i nierzadko po takim całym dniu weryfikacji terenowej wracamy z niczym. Ja osobiście widzę w tym piękno i niesamowitą przygodę, inni niestety bardzo szybko odpadają i nie chcą więcej brac w tym udziału. 
Pamiętnego 20 listopada 2015 wyruszałem w teren z nastawieniem, że po raz kolejny wrócę z pustymi rękoma jednak kapryśny "Olbrzym" i tym razem potrafił zaskoczyć. Każda osoba dokonująca weryfikacji w terenie ma swoją wyrobioną technikę jej prowadzenia, ja jednak zawsze zaczynam od wody. Poruszając się rzadko uczeszczanymi przez turystów szlakami, a później już tylko i wyłącznie dzikimi ostepami, do których zapuszczają się tylko zwierzęta oraz czasem drwale znalazłem najbardziej interesujące mnie miejsce, które jeszcze kilka dni wcześniej widziałem jako ciekawy zarys koryta strumienia na mapie Lidar.

Woda coraz bliżej. (fot. Jakub Pomezański)

Jak okazało się po dotarciu do strumienia nie był on wyschniętym ciekiem jak początkowo się spodziewałem, a wartko płynącą rzeczką. Poruszając się z jej biegiem szukałem już teraz jakichkolwiek śladów po prowadzeniu w jej pobliżu prac. Dlaczego akurat tutaj? Otóż Niemcy byli mistrzami jeśli chodzi o pozyskiwanie wody w warunkach naturalnych gdyż ta była niezbędna do budowy podziemnych kompleksów jak i do prawidłowego funkcjonowanie pobliskich im obozów pracy. Niech za przykład posłużą nieprawdopdoobnie wykonane i do dziś cześciowo działające systemy wodne jak choćby te z Sobonia czy wszechobecne  na terenie "Olbrzyma" przepompownie, zbiorniki wody etc.
Wracając jednak do weryfikacji terenowej, gdy już traciłem nadzieję na znalezienie czegokolwiek moja narzeczona Wiola, która tego dnia towarzyszyła mi w wyprawie zauważyła jako pierwsza usianą odłamkami kamionki łączkę. Był to strzał w dziesiątkę.

Znajdująca się w pobliżu strumienia łączka wraz z największym fragmentem kamionkowej rury. (fot. Jakub Pomezański)

Poza samą kamionką trafiliśmy również na kilka cegieł jak i coś co przed wieloma laty mogło być drogą. Oczywiście w tym momencie zapaliła się również ostrzegawcza lampka, która nie gaśnie do dziś. Jednym z powodów jej pojawienia się była możliwość miejsca gdzie ktoś wyrzucił śmieci - to jednak po burzy mózgów odrzuciliśmy. Jak się okazało przynajmniej przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie dało się tutaj podjechać jakimkolwiek pojazdem. Zresztą nawet jeśli ktoś miałby to robić mógł swój śmietnik stworzyć w o wiele bardziej dogodnym miejscu. Drugi powód przez, który lampka nie gaśnie do dziś dotyczy budowy rurociągu jaki miał prowadzić z Wielkiej Sowy na Osówkę w celu zaoptrywania w wodę kompleksu Säuferhöhen. Ta wersja mogłaby się wydawać całkiem prawdopodobna jednak w chwili obecnej nie mamy na to jakiegokolwiek dowodu. 

Wyraźnie widoczny ślad dawnej drogi. (fot. Jakub Pomezański)

Najbliższa okolica "naszej łączki" również obfituje w ślady po prowadzeniu tu prac górniczych - co jakiś czas pojawiające się niewielkie hałdy urobku oraz kolejne bardzo interesujące tropy z Lidara zachęcają do dalszej weryfikacji tego zbocza co na bierząco prowadzimy (m.in. we wrześniu 2016) niestety jak do tej pory brakuje kolejnych dowodów jak i nowych tropów w tej sprawie. Minie jeszcze wiele lat zanim Wielka Sowa zechce ujawnić to co skrywa w swoim wnętrzu.


Jedne ze znajdujących się na łączce fagmentów kamionki oraz cegieł. (fot. Jakub Pomezański)