niedziela, 28 stycznia 2018

Kierunek Górny Śląsk

Wielu poszukiwaczy czy też badaczy tajemnic historii skupionych na rozwiązywaniu zagadek III Rzeszy bardzo rzadko spogląda w kierunku Górnego Śląska. Nie inaczej było ze mną ponieważ na pierwszy rzut oka możemy zetknąć się tam tylko z kopalniami jak i bardzo ciekawymi choć nie skrywającymi jakichkolwiek zagadek obiektami fortyfikacyjnymi - Polskimi jak i Niemieckimi. Oczywiście historia tych terenów jest niezmiernie pasjonująca poczynając choćby od Powstań Śląskich (piszę o tym jako pasjonat najnowszej historii więc proszę o wybaczenie, że nie wspominam o starszych okresach), które bardzo silnie wyryły się w świadomości mieszkańców jak i mrocznym okresie II Wojny Światowej. Moje pierwsze spotkanie z tajemnicami Górnego Śląska miało miejsce miało już blisko 5 lat temu i to właśnie wtedy zostałem przez nie pochłonęły prawie tak mocno jak przez "Riese. Dzięki uprzejmości wspaniałych ludzi, których miałem okazję poznać przyjrzałem się przed laty również największej zagadce Bytomia jaką jest tajemnica szybu południowego dawnej KWK "Miechowice", którą zainspirowany przez Macieja i jego prace próbowałem bezskutecznie rozwiązać. Zetknąłem się również z niesamowitymi obiektami fortyfikacyjnymi, a także mogłem w znaczny sposób poszerzyć swoją wiedzę ponieważ Górny Śląsk to również bardzo cenne źródło informacji o wszelakich niemieckich konstrukcjach o charakterze technicznym, które leży otworem niczym książka. Trzeba jednak umieć ją odczytać.

Szyb południowy KWK "Miechowice", styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Dziś nie będę jednak pisać o mojej przeszłości, która związała mnie z Górnym Śląskiem, a skupię się na ostatnim wyjeździe w te strony jaki miał miejsce w dniach 19-20 stycznia. Tym razem dzięki Alanowi, który spędził dwa dni pokazując mi całkowicie nowe dla mnie miejsca (jak również Grzegorzowi, który dołączył do nas na kilka godzin jak i ugościł nas w swoim domu) miałem okazję spędzić bardzo emocjonującą i pełną przygody część weekendu. Była to również po części bardzo sentymentalna podróż ponieważ udało nam się znaleźć grób mojej prababci jak i pradziadka jednak to już zupełnie inna historia. Zanim przejdę do zrelacjonowania naszej dwudniowej eksploracji chciałem zastrzec, że nie dotarliśmy do niczego odkrywczego czy też przełomowego jednak pewien obiekt nasunął mi pewne skojarzenia z Soboniem... nie uprzedzajmy jednak faktów - jak mówi Bogusław Wołoszański i zacznijmy od początku. Jednym z najważniejszych punktów na mapie naszej wyprawy były Świętochłowice i znajdujące się tam pozostałości po dawnym obozie pracy stanowiącym filię KL Auschwitz jakim był KL Eintrachthütte. Ulokowani tam więźniowie pracowali w sąsiadującej z nim hucie (od której wzięła się również jego nazwa: Eintracht - Zgoda). Obóz ten znany jest przede wszystkim z jego powojennej historii kiedy to po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną został przemianowany na obóz "Zgoda". Od lutego 1945 roku placówka ta podlegała polskiemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego, a jej komendantem ustanowiono przybyłego z Lublina Salomona Morela. Obóz charakteryzował się bardzo ciężkimi warunkami bytowi, a w okresie jego działalności do listopada 1945 zginęło tam około 1800 osób - volksdeutschów, Niemców oraz ludzi uznanych za wrogów państwa komunistycznego. Do dzisiejszego dnia nie zachowało się po nim zbyt wiele poza bramą wjazdową jak i - w/g zarządcy znajdujących się na jego terenie ogródków działkowych - drut kolczasty, który został użyty do zabezpieczenia górnej części płotu okalającego teren działek.

Od lewej: brama prowadząca na teren dawnego obozu KL Eintrachthütte, a później także do obozu "Zgoda" oraz drut kolczasty zamontowany na płocie ogródków działkowych mający pamiętać czasy placówki założonej w lutym 1945. Styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Po wspomnianej uprzednio hucie, podobnie jak z obozu również pozostało niewiele choć w szczątkowym stanie przetrwała do dzisiejszego dnia. Przynajmniej jeśli mówimy o konstrukcjach naziemnych. Część obiektu została zagospodarowana na potrzeby prywatnej firmy, z głównej hali pozostał tylko szkielet, a biurowce były aktualnie zabezpieczane przed wejściem do nich poprzez murowani otworów okiennych jak i drzwi znajdujących się w zasięgu przeciętnego człowieka. Niestety, podobnie jak wiele innych zakładów działających prężnie w okresie PRL tak i dawna huta "Zgoda" nosząca później nazwę Zakład Urządzeń Technicznych "Zgoda" nie przetrwała burzliwego okresu transformacji, a po ponad 150 latach działalności została zlikwidowana. Wracając jeszcze na moment do drugowojennej historii zakładu warto nadmienić, że robotnicy przymusowi zajmowali się produkcją dział przeciwlotniczych, suwnic, bram jak i sprężarek.

Od lewej: szkielet dawnej hali fabrycznej oraz biurowiec nieistniejącej huty "Zgoda", styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański) 

Mówiąc o złym stanie infrastruktury naziemnej dałem do zrozumienia o obecności w tym miejscu podziemi, którymi były przede wszystkim cztery betonowe i połączone ze sobą schrony przeciwlotnicze posiadające przed każdym z wejść ścianę przeciw odłamkową. Sądząc po ich konstrukcji jest to typowa, pochodząca z II Wojny Światowej budowa powstała na mocy wydanego w 1939 roku rozkazu o konieczności budowy schronów p-lot (niemiecka nazwa LSR - Luftschutzraum) w III Rzeszy. Niestety, tak jak można było się domyślić schrony te były w znacznym stopniu zaśmiecone do takiego stopnia, że ich nagromadzenie nie pozwoliło na dojście do ostatniej części obiektu...

 Od lewej: trzy z czterech wejść do schronów p-lot wraz z korytarzem wewnętrznym, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Ostatnim miejscem z terenu huty był drugi podziemny obiekt, który swoim wyglądem przypominał niewielką fabrykę - posiadał dwa wejścia z czego jedno zniszczone, dwie toalety, główny korytarz od którego na całej długości odchodziły boczne pomieszczenia przypominające warsztaty. W miejscu tym wyraźnie było widać ślady po ostatnich gospodarzach w postacie współczesnych muszli klozetowych, powojennych szafek z bezpiecznikami czy też rurek na przewody elektryczne. Co ciekawe "podziemna fabryczka" została w całości zbudowana z cegły (poza obetonowanym wejściem), wejścia były zamykane pancernymi drzwiami, a cała podłoga wyłożona została płytkami przypominającymi te jakie znajdują się do dziś w ludwikowickim D.A.G.-u jakie miały zapobiegać przed iskrzeniem.

Od lewej: wejście do podziemnej części fabrycznej (w tle dość dobrze widoczna framuga pancernych drzwi) oraz jedno z pomieszczeń w ciągu głównego korytarza, styczeń 2018 (fot. Jakub Pomezański)

Po opuszczeniu Świętochłowic przyszedł czas na obiad, szybki podjazd po Grześka i wraz z nastaniem zmroku udaliśmy się do jednego z najważniejszych dla mnie miejsc - szybu południowego, do którego jeszcze nigdy nie miałem możliwości zejść - niestety brak odpowiedniego sprzętu jak i umiejętności wymaganych do tego typu przedsięwzięcia robią swoje... Z nieskrywaną skromnością przyznam się za to, że wątki związane ze sprawą szybu tropiłem niczym detektyw analizując różne dziwne wydarzenia jakie miały tam miejsce w ostatnich latach jak choćby zapowiedzi o podjęciu prac polegających na dokopaniu się do najniższych części szybu przez jedno z przedsiębiorstw górniczych jakie działają w okolicy czy też pojawienie się jak i zanik cugu w szybie. Nie chciałbym podawać tutaj zbyt wielu faktów, moich przypuszczeń czy też ustaleń gdyż musiałbym rzucić kilkoma nazwiskami, a tego wolałbym nie robić więc pozwolę sobie jedynie o przedstawienie w skrócie wydarzeń z 1945 roku, które przyczyniły się do uznania szybu południowego za jedno z najbardziej tajemniczych miejsc na Górnym Śląsku. Cofnijmy się do 1944 roku kiedy to kopalnia nosiła nazwę "Preussengrube", a węgiel wydobywała już od 42 lat - co nie pozostaje bez znaczenia dla dalszej części tej historii. W związku z tym, że od 1902 roku prowadzono bardzo dynamiczne prace wydobywcze węgla już w 1944 roku szyb południowy został wyeksploatowany, co w rzeczy samej doprowadziło do zwrócenia na niego uwagi przez SS. To prawdopodobnie z ich rozkazu na rok przed przegraną wojną rozpoczęto tam prace budowlano-renowacyjne o niewiadomym przeznaczeniu. Niektórzy badacze twierdzą, że miało to związek z prowadzeniem tam testów nad bombą węglową jednak moim zdaniem nie ma na to żadnych konkretnych podstaw, a sama kwestia odnowienia obiektu jak i to co działo się w nim do stycznia 1945 stanowi tutaj jedną wielką niewiadomą. Być może planowano kontynuować prace wydobywcze licząc na szczęśliwe odnalezienie nowych złóż węgla czy też posuwając się dalej w spekulacjach kierując się tropem podziemnych obiektów budowanych w głębi rzeszy mających być schronami dla fabryk czy też najwyższych członków III Rzeszy SS zdecydowało się na zbudowanie czegoś podobnego na terenie Górnego Śląska. 

Szyb południowy, lata 30. (źródło: "Historia Miechowic i Kronika Kopalni" Tadeusz Dybeł i Józef Hebliński)

Do zajęcia Bytomia przez Armię Czerwoną doszło 27 stycznia 1945 w późnych godzinach wieczornych, jednak nie zrobiono tego z tzw. marszu gdyż wojska niemieckie stawiły kilkugodzinny, bezcelowy opór. O bezcelowości obrony wiedzieli SS-mani biorący udział w ukrywaniu "czegoś" w szybie południowym jednak dlaczego zrobili to na ostatnią chwilę narażając całą akcję na niepowodzenie? Być może powodem tego było oczekiwanie, aż pewne prace (np. podłożenie w odpowiedni sposób ładunków) wewnątrz szybu zostaną ukończone. Tak czy inaczej tego dnia doszło do ukrycia tam depozytu, a następnie dokonano detonacji chodnika na głębokości 370 metrów skutecznie uniemożliwiając zejście do niego na następne kilkadziesiąt lat. Czym jednak mógł być ukryty w głębi szybu depozyt? Część badaczy jest zdania, że mogły to być skarby zrabowane przez Hansa Franka - kosztowności jak i dzieła sztuki, ja jednak jestem zdania, że były to dokumenty śląskiego gestapo stanowiące bardzo dużą wartość dla Niemców, a których zniszczenie byłoby niepożądane. Oczywiście każdy zdawał sobie sprawę z tego, że wywożenie wszystkiego do Berlina, który i tak w końcu zostanie zdobyty nie miałoby najmniejszego sensu dlatego zdecydowano się na takie, a nie inne kroki. Należy tutaj pamiętać, że nie zdawano sobie wtedy sprawy z tego, że zarówno Górny jak i Dolny Śląsk po zakończonej wojnie nie wrócą już do Niemiec dlatego podjęcie działań mających na celu zabezpieczenie dokumentów nie powinno w tym momencie nikogo dziwić. 

 Od lewej: wejście do podszybia oraz dolny czop, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Ze względu na późną porę jak i powoli następujące zmęczenie dzień zakończyliśmy w Gliwicach poczynając od znajdującej się tam radiostacji - miejsca gdzie 30 sierpnia 1939 roku doszło to tzw. "prowokacji gliwickiej" będącej niemiecką operacją o charakterze "false flag". Osobą, która ją przeprowadziła był szef Służby Bezpieczeństwa Rzeszy - Reinhard Heydrich, a polegała ona na zajęciu obiektu przez przebranych za polskich żołnierzy Niemców jak i nadanie komunikatu radiowego w języku polskim świadczącym o rzekomej agresji wschodniego sąsiada co znów miało usprawiedliwić działania z 1 września. Ukoronowaniem pierwszego dnia było natomiast "Wilcze Gardło" będące nazistowskim osiedlem wybudowanym na peryferiach Gliwic. Niesamowite miejsce działające na wyobraźnię po zachodzie słońca.

 Od lewej: Alan pod gliwicką radiostacją i wyjazd z "Wilczego Gardła", styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Drugi i zarazem mój ostatni dzień pobytu na Śląsku to północna część tego regionu zahaczająca również w małym stopniu o Zagłębie. Dzięki nawigacji kolegi Alana dotarliśmy na okolice Pyrzowic i jak można się łatwo domyślić głównym miejscem naszej eksploracji był dawny poligon Schendek (Zendek) wraz z przylegającym do niego lotniskiem Udetfeld (obecnie w znacznym stopniu jest to Port Lotniczy Katowice-Pyrzowice). Przyczynkiem do odwiedzenia tego miejsca był fakt, że lotnisko to było związane z Wunderwaffe - początkowo jako miejsce testów Me 163 "Komet" w sformowanej Erprobungskommando 16 (Oddział Doświadczalny 16), a następnie utworzono samodzielny pułk lotniczy o nazwie Erganzugstaffel Jagdgeschwader 400. Oczywiście do dzisiejszego dnia nie pozostał nawet najmniejszy ślad po tych rakietowych samolotach jednak zachowała się bardzo ciekawa infrastruktura w bliskiej okolicy dawnej płyty lotniska jak i w jego dalszej części od której zaczęliśmy naszą eksplorację...

Od lewej: betonowa wiata o nieokreślonym przeznaczeniu wraz z pięknie zachowaną podstawą radaru FuMG 65 Würzburg-Riese jakie znajdują się na północ od lotniska, styczeń 2018 (fot. Jakub Pomezański)

Sama najbliższa okolica to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie można obejrzeć w okresie zimowym, szczególnie gdy cały teren jest pokryty śniegiem. Rozległa równina wraz z pięknie kontrastującymi betonowymi konstrukcjami potrafi zaprzeć dech w piersiach. Ciekawostką pozostaje fakt, że gdy w latach 40 prowadzono prace mające na celu wybudowanie lotniska doświadczalnego niemieccy inżynierowie musieli zmierzyć się z największym żywiołem jakim jest woda. Dużo i częściowo podmokły teren należało odwodnić dlatego w tym celu wybudowano sieć rowów melioracyjnych, a także studzienek odwadniających, które w doskonałym stanie (i nadal działające) przetrwały do dzisiejszego dnia. Jak można się domyślić poprzecinanie obszaru rowami nie ułatwiało komunikacji dlatego aby zapewnić płynny ruch pojazdów wybudowano specjalnie kilkanaście betonowych mostków, które nieprzerwanie spełniają swoją funkcję do dzisiejszego dnia.

Od lewej: trzy z kilkunastu mostków komunikacyjnych nad rowem wraz z działającą do dziś studzienką, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Jednym z najciekawszych miejsc jest natomiast fragment krótkiego pasa startowego jaki znajduje się za płotem Portu Lotniczego Katowice-Pyrzowice. Pas ten jak i zresztą pozostałe (długi i średni) znajdujące się już za płotem są pozostałością po niemieckim lotnisku Udetfeld, a jeden z nich (długi) jest używany do dnia dzisiejszego po przeprowadzonych uprzednio modernizacjach. 

 Od lewej: krótki pas startowy dawnego lotniska Udetfeld oraz widoczne w oddali połączenie pasa krótkiego ze średnim za bramą Portu Lotniczego Katowice-Pyrzowice, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Niejako łączącym się z dawnym lotniskiem obiektem jest bardzo pięknie wykonany dwukomorowy bunkier (jeśli ktoś woli - schron) do którego budowy użyto betonu jak i kamienia. Jego otwory obserwacyjne (których w sumie posiada 5) skierowane są właśnie w kierunku pasów startowych. Jego przeznaczenie nie jest do końca znane jednak można przypuszczać, że służył jako bezpieczny punkt obserwacyjny samolotów Me 163 "Komet" używanych jeszcze w ramach Oddziału Doświadczalnego 16. Jego obecność łączyłbym choćby z faktem, że owe samoloty ze względu na bardzo niebezpieczną mieszankę paliwową bardzo często wybuchały w momencie podchodzenia do lądowania. 

Schron obserwacyjny z zewnątrz jak i wnętrze pierwszej komory z pięcioma otworami obserwacyjnymi, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

A skoro mowa o paliwie to również nie można zapomnieć o znajdujących się w odległości około 1 kilometra od pasów startowych pozostałości po składach paliwa. Do dzisiejszego dnia zachowały się 3 ukończone obiekty jak i jeden, którego budowa została prawdopodobnie wstrzymana. Zostały one wykonane z betonu na planie prostokąta, każdy posiada wejście techniczne z korytarzem oraz dwie komory, w których znajdowały się główne zbiorniki. Ich głębokość sięga kilku metrów dlatego będąc w środku należy zachować szczególną ostrożność - nie tylko ze względu na niebezpieczeństwo związane z samą głębokością ale również dlatego, że obecnie są zalane wodą (która nie jest czysta gdyż stanowi mieszankę pozostałej tam nafty). Trwają dyskusję na temat ich przeznaczenia polegające na ustaleniu czy przechowywano w nich naftę czy też mieszankę paliwową używaną w samolotach Me 163. Moim zdaniem pierwotnie znajdowały się tam składniki tej mieszanki jak choćby hydrazyna czy też alkohol metylowy, a dopiero później - po wojnie - kiedy tereny te zostały zajęte przez Polskie wojsko rozpoczęto tam magazynowanie standardowego paliwa lotniczego. 

Od lewej: dwa z czterech zbiorników paliwa oraz wnętrze jednego z nich pokazujące komorę, w której przechowywano paliwo, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Na osobną uwagę zasługuje konstrukcja, która nie została ukończona ponieważ to właśnie ona nasunęła mi wspomniane we wstępie skojarzenia z Soboniem. Na tym najciekawszym pod względem infrastruktury naziemnej szczycie znajdującym się w Górach Sowich znajdują się dwa częściowo ukończone konstrukcje, która posiada cechę wspólną ze zbiornikiem z pod lotniska Udetfeld. Chodzi mianowicie o charakterystyczne "okienko", które mogło służyć jako miejsce, w którym były poprowadzone rury. Oczywiście obiekty te różnią się od siebie w znaczny sposób (choćby rozmiarami czy tez układem pomieszczeń) jednak skojarzenia są oczywiste. Zresztą zachęcam do samodzielnej oceny. Podkreślam jednak, że nie raczej wątpliwym jest przechowywanie jakiegokolwiek paliwa na Soboniu, a konstrukcja miała raczej związek z wodą - zastosowano jednak standardowy sposób na montaż ewentualnych rur.

Od lewej: obudowa zbiornika paliwa z dawnego lotniska Udetfeld i konstrukcja posiadająca podobne "okienko" jaka znajduje się na Soboniu, kolejno styczeń 2018 oraz listopad 2017. (fot. Jakub Pomezański)

W ten sposób zakończyliśmy eksplorację okolic lotniska i przemieściliśmy się kawałek dalej - już na Zagłębie - w celu obejrzenia kolejnej infrastruktury poligonowej, która cały czas wchodziła w skład poligonu Schendek. Muszę przyznać, że konstrukcja która tam zobaczyłem była czymś najdziwniejszym z czym do tej pory się spotkałem pomimo tego, że posiadam już jakieś doświadczenie w byłych niemieckich konstrukcjach poligonowych, z którymi zetknąłem się pod Sieradzem (napiszę kiedyś o tym ponieważ jest to kolejny niezmiernie interesujący wątek po części związany z rakietami V-2). Znajduje się tam intrygujący, ośmiokątny bunkier (schron) z otworami obserwacyjnymi znajdującymi się w jego  szczycie. Jak miało się okazać w jego wnętrzu nie zachował się podesty pozwalające na dostanie się do nich choć bez wątpienia takowe musiały się tam znajdować gdyż ze ściany wystawały elementy pozwalające na ich montaż "czegoś". Równie dziwne jest to, że sklepienie zostało wyłożone stalowymi płytami, które zostały zamontowane na tyle słabo, że obecnie same potrafią się od niego oderwać. Obiekt ten dodatkowo ślady po montażu nieznanego urządzenia na środku ośmiokątnego pomieszczenia jak i szereg uchwytów pozwalających na montaż przewodów, które widoczne są na całej jego długości - od wejścia do wyjścia (które wychodzi niemal naprzeciwko drugiego niewielkiego obiektu podobnego do szczeliny przeciwlotniczej). Oczywiście konstrukcję tę można łączyć z trasą przelotów samolotów Me 163 komet gdyż znajduje się on mniej więcej w długości średniego pasa startowego z lotniska Udetfeld. Niestety jego przeznaczenie pozostaje nieznane.

Ośmiokątny bunkier wraz z jego wewnętrzną częścią, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

W tej okolicy, a mowa o wsi Brudzowice można natrafić na kolejną interesującą konstrukcję wyglądającą jak duży bunkier posiadający kilka otworów przypominających okienne jak i dwa, bardzo wąskie otwory obserwacyjne. Skojarzył mi się on ze schronami tarczociągów jakie znajdują się w okolicach Sieradza.

 Kolejny obiekt z Brudzowic, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Niestety dzień powoli zmierzał już ku końcowi jednak musieliśmy poświęcić jeszcze chwilę czasu na Polskie obiekty fortyfikacyjne związane ze zbudowanymi tam zalewami obronnymi na rzece Brynica, utworzone sztucznie zbiorniki wodne były istotnym elementem Obszaru Warownego Śląsk tworząc trudną do przebycia zaporę. Po klęsce września 1939, niemiecki okupant nakazał spuszczenie wody z zalewów celem oczyszczenia dna i wykorzystania ich jako zbiorników retencyjnych jednak ze względu na niewielką wartość bojową zostały zlikwidowane zalewy I, II oraz IV. Od 1944 okoliczne schrony zostały włączone w niemiecką linię obrony OKH Stellung B2. Pomimo mnogości obiektów fortyfikacyjnych w okolicy skupiliśmy się na czterech obiektach z czego dwa znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie Kozłowej Góry.  Mówię tutaj o ciekawym, kwadratowym schronie przy drodze prowadzącej wprost na tamę przy zalewie jak i wartowni do, której dobudowano betonowe balustrady ze otworami strzeleckimi dla broni ręczne z samej tamy. To właśnie pryzy niej doszło do całkiem zabawnego zdarzenia, jak się okazało w dawnej wartowni do dzisiejszego dnia przebywał strażnik... no może nie strażnik - ochroniarz, który jak stwierdził nie możemy fotografować tego obiektu z bliska. Zakaz ten został wydany przez obecnego zarządcę terenu czyli zakład wodociągów z Katowic. Jeśli zawita tu kiedyś ktoś z zarządu tego przedsiębiorstwa lub być może czytelnik będzie mieć możliwość przekazanie im tej wiedzy to bardzo uprzejmie chciałbym poinformować, że mamy XXI wiek i taki zakaz nie ma najmniejszego sensu choćby przez wszechobecne satelity, nie tylko szpiegowskie ale również te, które przekazują obraz ziemi zamieszczany na Google Maps ewentualny przeciwnik zdobędzie potrzebną wiedzę bez uciekania się do fotografowania obiektu z bliska. No cóż zakaz to zakaz więc ograniczyliśmy się do obejrzenia obiektu ze znacznej odległości...

 Od lewej: schron przy drodze prowadzącej do tamy oraz widoczna w oddali wartownia z tamy na rzece Brynica ze znajdującym się po lewej stronie zalewem, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Z bliska natomiast udało się obejrzeć jeden z wielu obiektów jakim opiekuje się Stowarzyszenie Pro Fortalicium jakim jest znajdujący się w Bobrownikach schron wraz z ciekawą dioramą jaka go otaczała. 

Schron w Bobrownikach wraz z otaczającymi go obiektami, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Wyprawę zakończyliśmy przy moście-tamie przy nie istniejącym już zalewie na Brynicy przy granicy Piekar Śląskich.
Ufortyfikowany most-tama nad Brynicą, styczeń 2018. (fot. Jakub Pomezański)

Moim zamysłem na sposób prowadzenia bloga nie było tworzenie relacji z wypraw jednak ze względu na to co znajduje się na Górnym Śląsku postanowiłem zrobić wyjątek... Mam nadzieję, że chociaż niektórzy z Was zechcą spojrzeć właśnie w tym kierunku, a ja po napisaniu tego pozbyłem się balastu emocji po ubiegłotygodniowym powrocie ze Śląska. Mam nadzieję, że już nic nie przeszkodzi mi w dokończeniu III części cyklu o zamku Wewelsburg.

niedziela, 21 stycznia 2018

Legia Cudzoziemska

Dziś będzie trochę nietypowo choć myślę, że każdy odwiedzający tę stronę mimo wszystko nie będzie zawiedziony. Legia Cudzoziemska, zapewne każdy słyszał o tej przepełnionej jeszcze XIX-wiecznym romantyzmem formacji dookoła, której narosło tyle półprawd, mitów czy też tajemnic jak dookoła mało czego. Tak się składa, że z legią jestem w pewien emocjonalny sposób związany (nie, niestety nie dane było mi wstąpić) więc żywo śledzę wszelki publikacje na jej temat. W ostatnim czasie dzięki Piotrowi Wiecińskiemu zwróciłem uwagę na najnowszą publikację autorstwa Sebastiana Cybulskiego pt. "Spowiedź Legionisty". Można powiedzieć iż jest to źródło doskonałe ponieważ autor miał właśnie okazję po podpisaniu kontraktu odsłużyć swoje pod francuską banderą. Przyznam się szczerze i bez owijania w bawełnę - jest to reklama, jednak robię to całkowicie za darmo, a chcę aby publikacja ta dotarła do jak najszerszego grona odbiorców ponieważ po prostu na to zasługuje. Oddajmy jednak głos wcześniej wspomnianemu Piotrowi Wiecińskiemu, który swoją recenzją przybliży czytelnikowi z czym właściwie będzie mieć do czynienia sięgając po książkę.


"Spowiedź legionisty" - Légion étrangère – Legia Cudzoziemska, brzmienie tych dwóch wyrazów dla wielu jest zaklęciem – takim jak dla Ali-Baby: „sezamie otwórz się”, siłą sprawczą, która automatycznie uruchamia wyobraźnię, odsłaniając stereotypowe obrazy... białe kepi, czerwono-zielone epolety, niebieska szarfa, a wszystko to skąpane w morderczym skwarze saharyjskiego słońca. Ot, taki landszafcik „made in Hollywood”... albo Aleja Pól Elizejskich, równe, zwarte szeregi białych kepi i dźwięk marsza w rytmie 88 kroków na minutę. Tego, czytelnik sięgający po „Spowiedź legionisty”, w tej książce nie znajdzie. W tej opowieści, rytmem prowadzącym jest szalejący puls i nierówny, świszczący oddech. To jest Legia Cudzoziemska podana „sauté”. Tutaj churchil'owskie „krew pot i łzy”, przybiera realne i bardzo, czasami, bolesne kształty. 

 Od lewej: Kosowo i Gujana, 1999 rok. (archiwum Sebastiana Cybulskiego)

Wraz z Autorem, mamy szansę na przebycie drogi, którą On sam podążał, od punktu werbunkowego aż do momentu gdy stał się pełnowartościowym żołnierzem elitarnej jednostki wojskowej. Wielką zaletą „Spowiedzi...”, jest język narracji. Prosty, żołnierski sposób relacjonowania otaczającej Autora rzeczywistości. To tworzy swoisty magnetyzm, który wciąga czytelnika z wielką siłą i nie pozwala wytchnąć, aż do ostatniego akapitu. Dzięki Sebastianowi Cybulskiemu, mamy niepowtarzalną sposobność bycia świadkami wydarzeń niezwykłych dla cywila-laika, które w życiu zawodowego żołnierza są chlebem powszednim. Dowiemy się jaką cenę płacą najsłabsze jednostki, jak również i to, że silni też muszą „regulować rachunki”. Możemy prześledzić cały proces „obróbki” i kształtowania wojownika. Proces dla wielu, zbyt brutalny i niejednokrotnie wydający się bezsensownym. Proces „kasowania” dotychczasowej świadomości, ujarzmiania ego i sprowadzania go, niejednokrotnie, do poziomu, w którym człowiek jest w stanie odczuć tylko smak potu i piach zgrzytający między zębami. Proces „dopasowywania” kolejnych „elementów”, po to aby wzbogaciły i prawidłowo zadziałały w dobrze „naoliwionym” i niezawodnie działający mechanizmie – Legii Cudzoziemskiej. Paradoksalnie, wbrew niejako językowi, opowieść jaką snuje Autor, to niesamowita wręcz amplituda barw i temperatury emocji. 

 Czad, 1997 rok. (archiwum Sebastiana Cybulskiego)

To jest bardzo osobisty, czasami zda się wręcz intymny, sposób relacji. Od pierwszych, nieomalże, zdań, czuć szczerość relacji i intencji narratora. To wszystko tworzy książkę nietuzinkową. Książkę, która łamie stereotypy i odsłania kulisy, nie zawsze przeznaczone dla oka postronnego widza...Dzięki Sebastianowi, wielu czytelników odkryje Legię na nowo. Wielu przeżyje szok i żal odartych z marzeń. Jednak, po głębszej refleksji, jestem przekonany, że poczują się jak ktoś wyjątkowy, bo dopuszczony do tajemnicy tytułowej spowiedzi. Ktoś, kto miał zaszczyt być świadkiem aktu, swoistego katharsis...Bo wbrew pozorom, nie jest to tylko i wyłącznie opowieść o trudach bycia żołnierzem elitarnej jednostki. Uważny czytelnik, dostrzeże w tej książce również opowieść o wierności zasadom, o poszukiwaniu drogi życiowej i o wielce złożonej i skomplikowanej „substancji”, jaką jest ludzka natura.

Czad, 1997 rok. (archiwum Sebastiana Cybulskiego)

Kończąc zapraszam również do posłuchania rozmowy z autorem (którą zamieszam poniżej), a także zachęcam do zapoznania się z książką dostępną również w audiobooku. Od dzisiejszego dnia odnośnik do niej znajdziecie po prawej stronie bloga w miejscu gdzie zamieszczam odnośniki do współpracujących ze mną ludzi.


P.S.
W przygotowaniu III część cyklu "Wewelsburg - Nazistowski Watykan". Ukaże się prawdopodobnie w przyszłym tygodniu jednak termin może się przesunąć. Poruszam w niej rolę jednej z najważniejszych postaci związanych z tym westfalskim zamkiem jak i przedstawiam jej biografię. Chcąc uczynić artykuł doskonałym docieram do różnych źródeł dlatego też proszę o cierpliwość.

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Skandynawskie rakietowe lato 1946

Maj 1945, mieszkańcy Europy świętują koniec wojny. Pomimo wesołych nastrojów jakie zapanowały pośród ludzi żyjących na starym kontynencie w strefie Oceanu Pacyficznego trwały jeszcze walki pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a dogorywającym Cesarstwem Japonii. W tle natomiast trwała jeszcze jedna wojna, która swoim zasięgiem miała objąć ostatecznie znacznie więcej państw niż w konfliktu z 1939 choć jeszcze wtedy wiedziało o niej niewielu. Okres ten był kluczowy dla przyszłego wyścigu zbrojeń i pomimo tego, że oficjalnie znana nam wszystkim "Zimna Wojna", której początek dał 1947 rok jeszcze się nie rozpoczęła to już nowi najwięksi gracze na arenie międzynarodowej- Stany Zjednoczone i Związek Radziecki - konkurowali ze sobą wielokrotnie w dość brutalny sposób wyrywając sobie strzępki tak cennej w początkowym jej okresie wiedzy na temat prac prowadzonych przez III Rzeszą. Za jej początek uznałem 11 luty 1945, data ta nie jest przypadkowa - to właśnie tego dnia zakończyło się spotkanie tzw. Wielkiej Trójki w Jałcie. Podczas trwającej konferencji kiedy to Roosevelt, Churchill jak i Stalin ustalali nowy podział Europy w międzyczasie rozgrywały się zakulisowe działania wywiadowcze służb polegające na ustaleniu nad czym tak naprawdę pracowali niemieccy naukowcy ze szczególnym uwzględnieniem technologii uznawanej za tzw. Wunderwaffe - cudowną broń Hitlera, która miała odwrócić losy wojny. Mówiąc jednak o "cudownej broni" nie mam tutaj na myśli tylko i wyłącznie broni "V" gdyż należy pamiętać, że poza nią była równie szeroka gama innych środków bojowych nie będących Vergeltungswaffe, a pozostając jednocześnie Wunderwaffe. Chodzi mi tutaj m.in. o samoloty rakietowe (np. Me 163 Komet, Ba 349 Natter), samoloty odrzutowe (np. Me 262, Ar 234), superciężkie czołgi (np. P-1000 Ratte, PzKpfw VIII Maus), kierowane bomby (np Hs 293, GT 1200), a także wiele innych projektów badawczych III Rzeszy, które zostały już wielokrotnie opisane - wszystkich zainteresowanych poszerzeniem swojej wiedzy odsyłam np. do książki Davida Portera pt. "Tajne Bronie Hitlera".

Wybrzeże w okolicach Peenemünde, widok w kierunku Bornholmu/Szwecji. (fot. Jakub Pomezański, grudzień 2017)

Pomimo znikomego wpływu jaki wywarł szeroki zakres Wunderwaffe na przesądzony już los III Rzeszy to doświadczenie jak i wiedza, która szła wraz z ich rozwojem była bardzo cenna - kluczowym dla koalicji antyhitlerowskiej poza dotarciem do Berlina i zakończeniem wojny było również pozyskanie jak największej liczby naukowców, którzy nad nimi pracowali. Jak wielkie znaczenie dla przyszłego rozwoju technologii w Stanach Zjednoczonych oraz Związku radzieckim miała niemiecka wiedza jak i idące z nią doświadczenie może zaświadczyć choćby to, że właśnie dzięki niemieckim badaniom nad broną rakietową kosmos został zdobyty w zaledwie 16 lat po zakończeniu wojny (o ile można użyć określenia "zdobyty" w odniesieniu do pierwszego lotu po orbicie satelitarnej Ziemi jakiego na pokładzie statku kosmicznego "Wostok" dokonał Jurij Gagarin...). Pozyskana technologia pozwoliła również na znacznie szybszy rozwój technologii samolotów odrzutowych, szerokiej gamy rakiet jak i pocisków manewrujących będących rozwinięciem niemieckiej V-1 (tutaj znów warto wspomnieć o amerykańskim AGM-86 ALCM klasy "cruise" będącym ewidentnym rozwinięciem prac z II Wojny Światowej nad Fi 103). Pomimo tego, że ZSRR było w znacznie gorszej sytuacji niż szeroko pojęty Zachód jeśli chodzi o pozyskiwanie naukowców to ze względu na brutalną działalność NKWD potrafili zachęcić do współpracy tych najbardziej opornych - choćby poprzez wywożenie naukowców wraz z całymi rodzinami w głąb Rosji sowieckiej stawiając im prosty wybór: praca (oraz idące z nią wszelkie profit) na rzecz ZSRR lub śmierć. Bezcenna okazała się również specyfika strefy okupacyjnej jaka przypadła państwu Stalina w kontekście niemieckich prac nad bronią V-2 gdyż to właśnie jej będzie dotyczyć dalsza część tekstu. Nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, że po zakończeniu wojny w strefie sowieckich wpływów znalazły się najważniejsze dla ich realizacji obiekty - kompleks Dora w górach Harz oraz samo Peenemünde. Jak się okazuje po latach być może równie cenne pozostawało Polskie wybrzeże ze szczególnym uwzględnieniem Łeby jak i Darłowa.

Bachem Ba 349 Natter podczas przygotowania do startu. Jest to doskonały przykład projektu Wunderwaffe nie będącego jednocześnie projektem Vergeltungswaffe. (archiwum autora)

Te dwa znajdujące się po 1945 roku w granicach Polski miasta noszące jeszcze do niedawna nazwy Leba i Rügenwalde są być może kluczem do rozwiązania zagadki tzw. "skandynawskiego rakietowego lata 1946" będącego w rzeczywistością falą doniesień o obserwacji niezwykłych obiektów przypominających swoim wyglądem rakiety nad półwyspem skandynawskim, a także częściowo jutlandzkim jak i wyspą Bornholm. Za bezpośredniego sprawcę zdarzeń do jakich doszło pomiędzy lipcem, a wrześniem uznano Związek Radziecki, który po przejęciu niemieckiej technologii po II Wojnie Światowej celowo czy też przypadkowo doprowadził do ich pojawienia się nad przedstawionymi uprzednio częściami Europy. Wydarzenia z 1946 roku są dziś już częściowo zapomniane, a niestety ze względu na to, że wielokrotnie były one podejmowane przez wszelkiej maści badaczy zjawisk o charakterze ufologicznym zostały w pewien sposób zmarginalizowane. Podejście takie jest całkowicie niesłuszne gdyż w rzeczywistości dalej opisane zdarzenia choć powierzchownie tajemnicze to w rzeczywistości dotyczą prawdopodobnie powojennych losów rakiet V-2 w ZSRR jak i tajemnicami, które do dziś kryją nasze nadmorskie tereny jakie uzyskaliśmy po zakończeniu II Wojny Światowej. Temat ten nie doczekał się również szerszego opracowania w oparciu o dokumentu dlatego można powiedzieć podejmę się na łamach bloga pionierskiej pracy i przedstawię go w kontekście informacji zdobytych przez amerykańską Centralną Agencję Wywiadowczą. Znajdujące się poniżej relacje pochodzą z dokumentu wywiadowczego CIA o  nazwie "Flying Projectiles" (Latające Pociski) będącym zbiorem relacji radiowych nadanych na terenie Szwecji, Danii, Grecji oraz Hiszpanii na temat dziwnych obserwacji do jakich doszło w 1946 roku. Należy tutaj nadmienić, że amerykańska agencja podchodziła do nich ze znaczną rezerwą, a pośród nich znalazły się także zapisy podobnych zdarzeń do jakich doszło również na terenie Hiszpanii, które jednak pomijam ze względu na to, że nie są bezpośrednio związane ze "skandynawskim rakietowym latem". Ponadto można w nim znaleźć bardzo ciekawe stanowisko Związku Radzieckiego przedstawione w charakterystyczny dla nich sposób mówiące o "dezinformacji i kalumniach" szwedzkiego rządu. W/g wydanego przez ZSRR oświadczenia, seria doniesień o rzekomych rakietach nad Skandynawią miała być częścią szerokiej kampanii antyradzieckiej mającej na celu zdyskredytowanie moskiewskiego rządu. W tym momencie warto również wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, w okresie od lipca do września 1946 doszło do obserwacji w sumie 14 nie do końca zidentyfikowanych obiektów latających, jak już wspomniałem widziane były one nad Szwecją, Norwegią oraz Danią. Wydawać by się mogło, że zaledwie 14 obserwacji to w rzeczywistości niewiele przy przedstawianych przez środowiska ufologiczne zdarzeń liczonych w dziesiątkach (choć przez nich łączonych jako manifestację istot pozaziemskich) jednak należy tutaj zwrócić uwagę, że nawet jeden obiekt naruszający przestrzeń powietrzną jakiegokolwiek Państwa w okresie kiedy doszło do ich obserwacji mógł nieść za sobą trudne do stwierdzenia choć zapewne bardzo poważne konsekwencje. Jak przypuszczam takich obserwacji mogło być w rzeczywistości znacznie jednak chciałbym bazować na tym co znajduje potwierdzenie w dokumentach więc skupię się właśnie na tej znanej czternastce zaczynając od przedstawienia w kolejności chronologicznej każdego przypadku z osobna co zostało zamieszczone poniżej.

Znajdująca się w Peenemünde replika rakiety V-2. (fot. Jakub Pomezański, grudzień 2017)

1) Rankiem 13 lipca 1946 roku pracownicy kolejowi z gminy Hudiksvall zauważyli lecący na wysokości około 150 metrów nad ziemią obiekt, który kierował się na północ. Posiadał on pochylone do tyłu skrzydła, a jego rozmiar został oszacowany na kilka metrów długości, wydawał on także odgłosy podobne do silnika zaburtowego.

2) Jak miało się okazać 13 lipca doszło do jeszcze jednej obserwacji  jednak miała ona miejsce w godzinach popołudniowych kiedy grupa robotników ze Sztokholmu zobaczyła w oddali na niebie niewielki kolisty obiekt mieniący się niebiesko-zielonym światłem. Podobnie jak w przypadku z ranka tego samego dnia kierował się on również na północ. Obiekt ten nie wydawał żadnych dźwięków co mogło być spowodowane znaczną odległością jaka dzieliła obserwujących od niego jak i gwarem miasta.

3) 16 lipca 1946, tym razem kolejna relacja dotarła z miasta Uppsala, a mówiła ona o lecącym z południowego-wschodu na północny-zachód obiekcie w kształcie rakiety, który znajdował się na wysokości wynoszącej zaledwie 10-20 metrów nad ziemią! Obserwator donosił, że przelot ten zakończył się eksplozją pośród której dało się wyróżnić następujące po sobie trzy wybuchy. Efektem eksplozji miał być dym, który pokrył obszar od 4 do 5 kilometrów.

4) I znów kolejna obserwacja dokonana ponownie 16 lipca. W tym przypadku po raz pierwszy i ostatni zarazem obiekt nazwany "rakietą duchem" pojawił się w Norwegii w pobliżu miasta Stavanger. Został on dostrzeżony przez kilku mieszkańców tego miasta gdy nadlatywała ze znaczną prędkością znajdując się na dużej wysokości południowo-wschodniego nieba. Tym razem nie doszło jednak do żadnej eksplozji natomiast analogicznie do obserwacji z Uppsali skierowała się na północny-zachód gdzie zniknęła za horyzontem.

5) 18 lipca 1946, Szwecja. Tym razem relacja mówiła o cylindrycznym, błyszczącym obiekcie widzianym w pobliżu miasta Sundsvall. Miał on lecieć wysokości około 200-300 metrów, wydawać hałaśliwy odgłos jednak nie wydobywały się z niego płomienie czy też dym. Wyjątkowy wydaje się również fakt, że kierował się na zachód jednak zanim zniknął z oczu obserwatora obrał północno-wschodni kierunek. Była to już ostatnia zamieszczona w raporcie relacja z lipca po blisko miesiącu sprawa tajemniczych obiektów nad Szwedzkim niebem powróciła wraz z relacją bardzo wartościowego dla sprawy świadka.

6) W dniu 12 sierpnia 1946 przebywający aktualnie w Szwecji obywatel Wielkiej Brytanii o nazwisku Harrison był świadkiem przelotu nad sztokholmskim niebie obiektu, który nasunął mu jednoznaczne skojarzenia. Jako osoba, która przeżyła II Wojnę Światową w Londynie niejednokrotnie miał okazję oglądać wystrzeliwane przez Niemców V-1 jak i V-2 i właśnie te drugie były wręcz identyczne z widzianym nad półwyspem skandynawskim obiektem...

7) 14 sierpnia miała natomiast miejsce obserwacja wyjątkowego obiektu przypominającego... samolot wydający syczący odgłos. Świadkami jego przelotu kiedy osiągnął kolosalną prędkość na wysokości 200 metrów jak i następującego po nim  upadku do jezioro było czterech pracowników leśnych ze środkowej Norlandii. Opisali oni również jego wygląd: miał on posiadać krótki kadłub, ogon oraz dwa mała skrzydła.

8)  16 sierpnia 1946 to dzień kiedy doszło do pierwszych obserwacji nad Danią. Kilka osób w pobliżu miasta Koege miało obserwować aż dwa obiekty przypominające swoim kształtem cygara z płomieniami. Świadkowie twierdzili, że leciały one z południa na północ.

9) 16 sierpnia doszło również do kolejnych obserwacji, jedna z nich miała miejsce w bliżej nieokreślonej części południowej Szwecji. Nadlatujący obiekt będąc w pobliżu miasta wleciał w burzę gradową po czym eksplodował na wysokości około 500 metrów. Następstwem wybuchu była powstała po nim skondensowana mgła, która pozostawała widoczna nawet po przejściu nawałnicy gradowej jak i silnie wyczuwalny zapach prochu.

10) Trzecim wydarzeniem z 16 sierpnia była obserwacja obiektu świecącego tajemniczym jasnym światłem jaki wybuchł w pobliżu farm w środkowej Szwecji w późnych godzinach wieczornych. Wielu z komentatorów stwierdziło, że był to zwykły meteor...

11) 18 sierpień 1946 to znów powrót do Danii i pojawienie się w godzinach nocnych jak twierdzili świadkowie - rakiet nad cieśniną Oeresund. Miały to być dwa podłużne obiekty latające z wydobywającym się z ich tylnej części dymem poruszające się natomiast z... południa na północ.

12) Rakiety widziane nad cieśniną Oeresund były również widziane tej samej nocy 18 sierpnia nad znajdującym się w jej pobliżu duńskim mieście Snekkersten kończąc jednocześnie falę sierpniowych obserwacji.

13) Pomimo obfitującego w obserwacje lipca i sierpnia serię doniesień zakończyły wydarzenia wrześniowe poczynając od przelotu "samolotu widmo" nad wyspą Bornholm w 9 dniu tego miesiąca.

14) Także 9 września w nieokreślonym miejscu zachodniej Danii miało dojść do zauważenia przelotu "rakiety widmo". Niestety nie podano większej ilości szczegółów jednak pewnym pozostawał fakt, że była to już ostatnia obserwacja do jakiej doszło w ramach "skandynawskiego rakietowego lata 1946".


Czterostronicowy dokument wywiadowczy zawierający opisy obserwacji obiektów przypominających rakiety do jakich doszło głównie na półwyspie skandynawskim pomiędzy lipcem, a wrześniem 1946 roku. (źródło: archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego) 

Znając już chronologię zdarzeń, które złożyły się na "skandynawskie rakietowe lato 1946" warto w tym momencie zatrzymać się celem ich przeanalizowania. Jak łatwo można zauważyć zarówno w lipcu jak i sierpniu (nie biorę pod uwagę września, który pomimo dwóch ciekawych obserwacji stanowi jakoby epilog do incydentów z dwóch głównych miesięcy lata) obserwacje rozpoczynały się tuż przed połową miesiąca lub tuż po jej rozpoczęciu, natomiast kończyły się na 18 dniu miesiąca. Wskazuje to na dość ciekawą systematyczność, która w zasadzie mogłaby wykluczać ich pochodzenie jako naturalne zjawisko jak na przykład deszcz meteorytów. Z informacji znajdujących się w relacjach można również wyczytać, że aż w dziewięciu przypadkach widziane obiekty miały kształt rakiety lub ich zarys był zbliżony do niej (cygaro, cylinder, podłużny, samolot), dwa razy określono je jako "rakiety widma", również dwa razy nie sprecyzowano kształtu natomiast tylko w jednym przypadku przelatujący obiekt miał być kolisty. Niezwykle interesująca jest natomiast obserwacja jakiej dokonał niejaki Harrison z Londynu, który potwierdził, że to co przelatywało nad Sztokholmem wyglądało jak spadające na Londyn rakiety V-2. Uwagę oczywiście zwracają również trzy przypadki zakończone wybuchami - jak można przypuszczać doszło do nich jeszcze nad powierzchnią gruntu jednak dwukrotnie wspomniano o unoszącej się skondensowanej mgle, która była następstwem eksplozji jak i w jednym przypadku o wyczuwalnym zapachu prochu, który nie daje mi spokoju gdyż jeśli chodzi o niemieckie rakiety raczej nie powinno go tam być. Być może chodziło o materiał wybuchowy znajdujący się w głowicy jednak czy Związek Radziecki odważyłby się doprowadzić do podjęcia aż tak ryzykownych działań jak wysyłanie uzbrojonej rakiety nad terytorium neutralnego Państwa? Sama mgła w sobie wydawałaby się czymś normalnym stanowiąc pozostałość po spaleniu się paliwa zmieszanego z ciekłym tlenem, który używany był do napędzania V-2. Jedno z tych zajść jakie miało miejsce w pobliżu farmy, dość specyficzne i nie wspominające ani o mgle ani o zapachu prochu w tym przypadku rzeczywiście mogło być upadkiem meteorytu, który wstrzelił się akurat w okres nazwany "rakietowym latem".  Co ciekawe tylko i wyłącznie jedna z relacji wspomina o kształcie odbiegającym od ogółu zdarzeń opisując obiekt o kształcie kolistym nie wydającym dźwięków - jak już wspomniałem powyżej cisza w rzeczywistości mogła być spowodowana znaczną odległością obserwatorów od miejsca jego przelotu jak i gwarem miasta. Kształt również mógł odbiegać od normy ze względu na dystans jednak w tym przypadku można również skłaniać się w stronę kosmicznego bolidu. Doszukując się innych analogii z Niemieckimi V-2 należy również przyjrzeć się dokonanym obserwacją, które mówiły o cylindrycznych obiektach, z których wydobywał się dym czy też ogień - porównanie wydaje się tutaj być oczywiste, jednak miejsce miało przecież jedno zajście podczas, którego z cylindrycznego obiektu nie wydobywało się nic co mogłoby świadczyć o zastosowaniu w nim napędu rakietowego. Ponadto była to jedyna zaistniała sytuacja podczas, której obserwowany obiekt zmienił kierunek lotu co w tym przypadku wcale nie przekreśla tego przypadku jako przelotu rakiety. Moim zdaniem zarówno brak ognia jak i dymu oraz zmiana kierunku lotu mogła świadczyć o awarii systemów w niej zastosowanych natomiast nie doszło (przynajmniej w trakcie obserwacji) do jego upadku ponieważ poruszał się on jeszcze siłą rozpędu. Doszukuję się tutaj jeszcze jednej analogii dotyczącej niekompletnego wyposażenia rakiety jednak dotrę i do tego w dalszej części. Nie można również ignorować faktu trzech przypadków podczas, których świadkowie widzieli konstrukcje przypominające samolot. Nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, że wczesne wersje rakiet V-2 (określone wtedy przez Niemców jako A-4b) posiadały pochylone do tyłu skrzydła jednak prace nad nimi zostały wstrzymane w 1941 roku. Do ich rozwoju Niemcy powrócili w 1944 jednak testy odbywały się już na terenie poligonu Blizna. Wyglądające w ten sposób, lecące z dużą prędkością obiekty w rzeczywistości mogły zostać uznane za samolot, natomiast posiadane przez nie lotki widziane pod odpowiednim kątem mogłyby zostać opisane jako "ogon samolotu". Podsumowując daje to nam aż 12 sytuacji, w których widziane obiekty można (podkreślam można) uznać za rakiety. 

Wczesna wersja A-4b/V-2 ze skrzydłami. (archiwum autora)

Pomimo przedstawionych powyżej różnic jak i częściowych analogii jest jedna rzecz, która bezsprzecznie łączy wszystkie przypadki, w których podany został kierunek w jakim poruszały się widziane obiekty. Czterokrotnie były początkowo widziane na południowym niebie jak zmierzały na północ (Hudiksvall, Sztokholm, Koege, Oeresund) , a dwukrotnie jak przemieszczały się z południowego-wschodu na północny-zachód (Uppsala, Stavanger). Wyjątkiem jest jedna obserwacja do jakiej doszło w Sundsvall kiedy to obserwowany obiekt poruszał się ze wschodu na zachód jednak i na to mam pewną teorię, którą również przedstawię w dalszej części tekstu. Skupiając się jednak na obserwacjach obiektów nadlatujących z południa czy też południowego-wschodu można wyciągnąć daleko idące wnioski kierujące nas właśnie do znajdujących się od 1945 roku w naszych granicach wspomnianych wcześniej nadmorskich miast - Łeby i Darłowa. Aby jednak zrozumieć ich znaczenie dla powojennego wyścigu zbrojeń należy najpierw cofnąć się do 1945 roku kiedy na mocy porozumień zawartych pomiędzy ZSRR, a Aliantami Zachodnimi doszło do wysadzenia pozostałości obiektów znajdujących się na terenie niemieckiego ośrodka badawczego w Peenemünde pozostawiając jedynie budynek elektrowni (pomimo zbombardowania go w 1943 roku przez RAF i USAAF w ramach "Operacji Hydra" na jego terenie Niemcy cały czas prowadzili prace nad bronią "V" choć już w znacznie ograniczonym zakresie). Czy Stalin zdecydowałby się na tego typu układy nie posiadając jakiegoś asa w rękawie? Moim zdaniem nie gdyż właśnie tym asem, czy też w tym przypadku asami były właśnie dawne niemieckie ośrodki badawcze z wyżej wymienionych miejscowości nad Bałtykiem jakie znalazły się w strefie wpływów ZSRR, o których amerykanie dowiedzieli się dopiero w 1951 roku! Ze względu na posiadane informacje wywiadowcze CIA można nawet pokusić się o opinię, że obiekty te były poligonami doświadczalnymi przeznaczonymi również dla broni "V". Jak szerzej wiadomo w Łebie prowadzono głównie badania nad wchodzącymi w skład projektu Wunderwaffe rakietami napędzanymi paliwem stałym jakim był Rheinbote (ziemia-ziemia) oraz Rheintochter (ziemia-powietrze) choć właśnie ze względu na falę obserwacji z 1946 można zacząć poważnie myśleć nad szerszym zakresem niemieckich prac stanowiących nieznany epizod II Wojny Światowej. 

Technicy z Peenemünde przygotowujący V-2 do startu. (archiwum autora)

Łeba po raz pierwszy została wspomniana w kontekście rakiet V-2 na łamach dokumentu z 1951 roku zatytułowanego "Military and naval information". Zawierał on ponadto kilka informacji istotnych z punktu wojskowego na temat Łodzi, Sieradza i Legionowa skupionych w punktach 1-4 jednak to właśnie właśnie Łeba była jego najważniejszą częścią i na jej temat traktowało pozostałe 7 punktów. Pośród dość szczegółowych danych zawierających informacje m.in. o treningach strzeleckich organizowanych w tym mieście dla komunistycznej organizacji "Służba Polsce" czy też treningach dla oficerów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zebrano również dane o stacjonujących tam Wojskach Ochrony Pogranicza, zlokalizowano radziecką radiostację, a także ustalono nazwisko kapitana portu jak i głównego inspektora rybackiego. Najistotniejszy dla sprawy jest jednak fragment znajdujący się na jego końcu, a mówiący o istniejących w odległości 600 metrów od wybrzeża trzech bazach V-2 jakie pozostały po Niemcach nieopodal jeziora Łebsko. Jak odnotowuje informator po zakończonej wojnie prowadzone tam były pod okiem niemieckich naukowców radzieckie eksperymenty z bronią rakietową. W pozostałej części raportu jest natomiast mowa o rozmontowaniu baz przez Sowietów i przewiezieniu ich w głąb Rosji poza jedną z nich. Wiosną 1951 miała być wizytowana przez przez Polskich wojskowych, a krótko po tym ośrodek ten zaczął być przebudowywany przez inżynierów w celu budowy przedsięwzięcia o nieznanym przeznaczeniu. Dodano również, że materiały budowlane są dostarczane ciężarówkami czym zakończono raport. Można by sądzić, że to kolejny nie wiele mówiący dokument jednak ile można z niego wyciągnąć ciekawych wniosków. Każdemu dokładnie czytającemu powyższy tekst na pewno rzuci się w oko informacja o prowadzonych tam przez ZSRR doświadczeniach nad V-2 przy współpracy z niemieckimi naukowcami po zakończeniu wojny. Świadczy to oczywiście o tym, że znane praktycznie każdemu Peenemünde wcale nie musiało być potrzebne Stalinowi - wystarczyły mu dawne, niemieckie placówki znajdujące sie na terenach Polski, o których praktycznie nikt nic nie wiedział. To właśnie tutaj mógł powstać pierwszy poligon, który ostatecznie znalazł się w głębi Związku Radzieckiego (a dokładnie dwa poligony najważniejsze dla powojennych prac nad bronią "V" przez Sowietów, był to poligon, a później także kosmodrom Kapustin Jar leżący w obwodzie astrachańskim oraz podmoskiewska baza ulokowana w pobliżu miasta Khimki), a także prowadzono pierwsze doświadczenia ze zdobytą technologią. Jak można się łatwo domyśleć Stalin nie kazał strzelać rakietami w kierunku Polski, jedynym rozwiązaniem mógł być kierunek północny... daje to naprawdę solidne podstawy aby łączyć ową bazę w Łebie z wydarzeniami ze Szwecji w 1946 roku. W pewnym sensie problemem pozostawał zasięg jednak wstrzymam się jeszcze od wniosków i przyjrzyjmy się wspólnie pozostałym dokumentom łączącym Polskie wybrzeże z radzieckimi badaniami nad rakietami balistycznymi.

Dokument zatytułowany "Military and Naval Information" z 1951 roku gdzie po raz pierwszy wspomniana jest Łeba w kontekście radzieckich prac nad V-2 po zakończeniu II Wojny Światowej (archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

Przedstawiony powyżej dokument zawierający jedynie krótką wzmiankę na temat Łeby był zaledwie wstępem przed solidnym raportem z 1954 zawierającym już mapy jak i nawet rysunki techniczne znajdujących się w "bazie V-2" stanowisk służących do wystrzeliwania rzekomych rakiet! CIA prawdopodobnie nie podjęła tego tematu ze względu na to, że jak uprzednio pisałem od 1947 zaniechano wszelkich prac rozwojowych na terenie Polski gdyż już wtedy działał w głębi ZSRR poligon Kapustin Jar. Zawarte w nim informacje są jednak bardzo interesujące dlatego spójrzmy na to co zostało w nim odnotowane przez wywiadowcę. Co jest tutaj znamienne całe 8 stron poświęcono tylko i wyłącznie Łebie jak i prowadzonej tam działalności sowietów nad rakietami. Zawiera on jakoby dwa tytuły czy też opisy jego zawartości: oznaczony cyfrą 1 został fragment zatytułowany "Launching Sites for Guided Missiles, near Leba" (Strefa startowa dla rakiet kierowanych w pobliżu Łeby), natomiast cyfra 2 porządkowała tytuł "City Plan of Leba" (Plan miasta Łeby). Pośród aż 8 stron możemy wyczytać zaczynając od jego początku, że w odległości około 400-500 metrów w kierunku północno-zachodnim od Łeby znajdowały się dwie strefy startowe dla rakiet kierowanych. Jak stwierdził sporządzający raport nazywane one są niemieckimi strefami startowymi V-2 choć nie ma pewności czy jest to prawidłowe określenie wspomina jednak, że lokalni mieszkańcy mówią iż konstrukcje te zostały wzniesione przez Niemców pomiędzy 1943-1944 rokiem (co miałoby sens ze względu na to, że w 1943 kompleks w Peenemünde został w znacznym stopniu uszkodzony w trakcie nalotów) przez około 2000 robotników przywiezionych z Niemiec. Niestety nie jest sprecyzowane czy byli to więźniowie, któregoś z obozów koncentracyjnych choć brak tej informacji nie pozostaje bez znaczenia - jak sądzę po dość dokładnych danych na temat bazy V-2 w Łebie z okresu wojny, wywiadowca rozmawiał z Niemcami jacy jeszcze częściowo zamieszkiwali w tych stronach po 1945 roku dlatego naturalnym jest nie mówienie o robotnikach przymusowych. Z podobnym zachowaniem spotkałem się kilkukrotnie m.in. na terenie Gór Sowich gdzie informacje na temat więźniów były zwykle pomijane przez autochtonów. Wracając jednak do Łeby, owi robotnicy mieli prowadzić swoje prace przez około 6 miesięcy, do budowy konstrukcji nie zostali zaangażowani jacykolwiek ludzie mieszkający w okolicy. Ponadto krążyła informacja, że w 1944 roku ze względu na eksplozję do jakiej doszło na terenie tego nazwijmy go poligonu doszło do uszkodzenia jednego z domów w Łebie. Okres od zakończenia wojny aż do 1947 to czas dominacji Armii Czerwonej na tych terenach co również znalazło swoje odzwierciedlenie w raporcie gdyż nadmieniono o wojsku w sile dywizjonu jakie stacjonowało w Lęborku, a także o tym, że strefa startowa V-2 od zimy 1947 do 1948 roku pozostawała niestrzeżona, a teren ten był sukcesywnie szabrowany z pozostałego metalu, przewodów i kabli. Wiosną 1948  powróciło tam wojsko, jednak tym razem były już to Polskie jednostki WOP (Wojska Ochrony Pogranicza), a od tej pory nie było możliwości wejścia zarówno na teren strefy startowej jak i znajdującej się na północ od niej plaży. Cel zamknięcia terenu oraz to w jaki sposób była ona używana przez wojsko nie był znany wywiadowcy. My natomiast z dzisiejszej perspektywy czasu wiemy, że powstawała tam Polska baza testowania rakiet meteorologicznych choć zaczęła ona działać dopiero w 1967 roku... do dziś na terenie tym znajdują się jeszcze pozostałości po wieżach obserwacyjnych WOP.

Przewrócenie się rakiety V-2 podczas startu testowego. (archiwum autora)

W dalszej części nastąpił opis miejsc startowych V-2 jak i krótka (nawet bardzo krótka) charakterystyka Łeby jako miasta. W przeciwieństwie do raportu z 1951 roku raport ten nie mówi o 3 stanowiskach testowych, a o dwóch. Pierwsze z nich miało znajdować się na niewielkim zboczy skierowanym w stronę morza w odległości około 60 metrów od wybrzeża. Miała być to prosta drewniana konstrukcja będąca ustawioną pod kątem 45° pochylnią o długości 15 i szerokości 3 metrów z zamontowanymi na całej jej długości szynami kolejowymi. Drugie ze stanowisk ulokowane w tym samym sosnowym lesie połączony z pierwszym za pomocą drogi z betonowych płyt oddalone od brzegu już o 200 metrów zostało wykonane ze stali oraz betonu, częściowo podziemne (choć nie wiem jak odnieść się do tego określenia). Znajdowało się tam wiele kanałów na przewody jak i samych przewodów, których długość w sumie została oszacowana na 50 km. Stanowisko to było wysokie na przynajmniej 8 metrów. Zarówno stanowisko nr 1 jak i stanowisko nr 2 miało posiadać wykonane z betonu podstawy. Po zakończeniu opisu zawartego w 7 punktach nastąpiło przedstawienie czterech aneksów (A-D) do raportu, którymi były mapy Łeby jak i szkice stanowisk wyrzutni. 

 Szczegółowy raport z 1954 roku na temat Łeby pozwalający na łączenie tego miasta z rakietami V-2. (źródło: archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)


 
Dalsze 6 stron raportu z 1954 roku stanowiące aneksy A, B, C i D zawierające mapy oraz szkice rzekomych stanowisk V-2. (źródło: archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

Pierwszym dokumentem na temat Darłowa był kolejny raport z 1952, który po części łączył również sprawę związaną z Łebą. Dotyczył on ulokowanego w pierwszej miejscowości lotniska wojskowego jak i miejsca nazwanego nawet "fabryką rakiet V-2" w miejscowości z nad jeziora Łebsko i na tym właśnie pozwolę sobie skupić się najbardziej. Niestety zapis ten był bardzo enigmatyczny i ograniczył się zaledwie do dwóch krótkich punktów mówiących o ulokowanej 2 kilometry od Łeby byłej, niemieckiej fabryki czy też raczej montowni rakiet pozostającej pod radzieckim kierownictwem. Personel stanowić mieli głównie Rosjanie jak i Niemieccy specjaliści przejęci z byłej bazy w Świnoujściu. Istnieje tam również zapis o wyrzutniach ulokowanych na wybrzeżu jeziora Łebsko. W tym momencie koniecznym będzie podsumowanie informacji znajdujących zarówno w aneksach będących częścią raportu z 1954 jak i tych z dokumentu pochodzącego z 1952, a łączącego dane z Darłowa i Łeby. Przede wszystkim przedstawione miejsce ulokowania stanowisk testowych rakiet znajdowały się w miejscu gdzie rzeczywiście się one znajdowały choć znane są głównie z obecności w ich miejscu rakiet na paliwo stałe - Rheinbote oraz Rheintochter. Świadczą zresztą o tym również przedstawione szkice platform gdzie pochyła przeznaczona była dla Rheinbote, a szkic w rzucie od góry nasuwał skojarzenia z charakterystyczną dla Rheintochter wyrzutnią z kolistą konstrukcją. Nie inaczej sprawy mają się również w przypadku fabryki-montowni rakiet gdyż rzeczywiście w okolicach Łeby takowa się znajdowała. Raport w rzeczywistości mógł zawierać błędy, a rakiety na paliwo stałe zostały uznane za V-2. Czy przekreśla to jednak obecność rakiet V-2 w tym miejscu? Moim zdaniem nie choć jest to tylko i wyłącznie teoria, którą przedstawię w podsumowaniu.

Raport z 1952 zawierający informacje na temat Darłowa jak i Łeby. (źródło: archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

Odnośnie Darłowa w kolejnym z raportów - tym razem z najmłodszego bo z 1958 roku i jednocześnie ostatniego poruszającego opisywane zagadnienie - znalazła się jeszcze jedna krótka wzmianka o V-2 z zaznaczeniem na mapie rzekomego stanowiska wyrzutni przeznaczonego do tychże rakiet (pozycja nr 158 w legendzie do mapy). Niestety brakuje tutaj jakiegokolwiek opisu

 Legenda jak i mapa zawierająca miejsce ulokowania stanowiska V-2 w Darłowie. (źródło: archiwum CIA, zbiory Jakuba Pomezańskiego)

Zbierając materiały do tego tekstu borykałem się cały czas z największym problemem jaki mógł łączyć rzekome radzieckie stanowiska V-2 w Darłowie i Łebie z falą obserwacji obiektów przypominających rakiety, a mianowicie odległością jaka dzieliła Polskie wybrzeże z półwyspem skandynawskim jak i jutlandzkim. W ostatniej fazie II Wojny Światowej pierwsza niemiecka rakieta balistyczna mogła przebyć około 380 kilometrów co wiązało się ze zużyciem paliwa. Sprawa byłaby bardzo prosta gdyby uznać, że rakiety widziane nad Danią (cieśnina Oeresund, Snekkersten, Koege, Bornholm jak i obserwacja w niesprecyzowanej zachodniej części tego kraju) oraz jednym przypadku ze Szwecji (niesprecyzowana południowa część) zostały wystrzelone z Peenemünde jednak należy pamiętać, że to nie mogło mieć miejsca z dwóch powodów: po pierwsze ośrodek ten był znany i zapewne monitorowany przez zachodni wywiad po wcieleniu go do strefy okupacyjnej podlegającej ZSRR, a po drugie kompleks ten był stopniowo wysadzany ze względu na powojenne porozumienie. Zakładając jednak, że Związek Radziecki pozyskał odpowiednich specjalistów w dziedzinie balistyki (o czym mówi zapis w przedstawianym powyżej dokumencie z 1952 roku) jak również udało im się pozyskać odpowiednie technologie (z kompleksu Dora, Peenemünde, okolic Drawska a także wielu innych miejsc, które znalazły się na terenie powojennej Polski, a brały udział w projekcie budowy V-2) pozwalające na stworzenie własnego poligonu bazując na niemieckiej infrastrukturze to całkiem realnym wydawałoby się ulokowanie go właśnie w Darłowie czy też Łebie - miejscach nieznanych dla ówczesnego zachodniego wywiadu przynajmniej do 1951 roku jak pokazują dokumenty. Czy Niemcy rzeczywiście w tych dwóch nadmorskich miastach mogli prowadzić prace nad rakietami V-2? Moim zdaniem jest to mało prawdopodobne w przypadku Łeby gdyż w tej okolicy pracowano nad zupełnie innym projektem rakiet na paliwo stało, o których uprzednio wspominałem, za czym również świadczą szkice zawarte w raporcie z 1954 roku. Duży problem stanowi natomiast Darłowo i przedstawione tam rzekome stanowisko wyrzutni jak i brak dokładnych danych z innych źródeł na ten temat. Być może rzeczywiście właśnie w tym mieście Kammler pod koniec wojny zalecił ulokowanie kilku rakiet V-2 jednak w tym momencie jest to tylko przypuszczeniu. Co zatem z obserwacjami do jakich doszło podczas "rakietowego lata"? Czy można od tak im zaprzeczyć? Moim zdaniem nie i będę się tutaj trzymał tego, że ZSRR po wojnie wykorzystało owe nadmorskie miasta (a być może było ich nawet więcej ponieważ niektóre przekazy nie występujące w formie dokumentów mówią także o Ustce) i prowadziło tam swoje badania do 1947 roku aż nie zostały ukończone przygotowania bazy w Kapustin Jar. Wracając jednak do obserwacji jakie miały miejsce w 1946 roku. Wstępnie dwie z nich odrzuciłem jako meteoryty dlatego te za chwilę pominę. Przy założeniu, że miejscem wystrzeliwania rakiet była Łeba jak i Darłowo to najbardziej oddalona obserwacja miała miejsce w środkowej Norrlandii, a odległość wynosiła blisko 1200 kilometrów. Ze względu na opis mówiący o przelocie samolotu jak i właśnie to 1200 kilometrów również zmuszony jestem ją wykluczyć. Pozostałe przypadki obserwacji miały miejsce w odległości od 160 - 890 kilometrów i to na nich się właśnie skupię. Czym jest jednak przy nich 380 kilometrów zasięgu rakiety V-2? Oczywiście niczym istniał natomiast jeden sposób wymuszenia przelotu takiej odległości - przynajmniej hipotetycznie - wiązała się jednak ona z utratą całkowitej kontroli nad rakietą. Jak wiadomo najwięcej paliwa było zużywane na wyniesienie rakiety w powietrze gdyby jednak straty udało się zminimalizować to uzyskano by kilkaset kilometrów zasięgu więcej. Aby jednak to osiągnąć rakieta nie mogłaby startować w pozycji pionowej jak robili to Niemcy tylko w pozycji pochyłej pozwalającej na jednoczesne jej wznoszenie oraz przelot w wybranym kierunku! Wiązałoby się to jednak z koniecznością demontażu żyroskopu, który prawdopodobnie by "zwariował" gdyby doszło do odpalenia w takiej pozycji (brakiem żyroskopu właśnie tłumaczyłbym pojawienie się obiektu przypominającego rakietę nad miejscowością Sundsvall, która nadleciała ze wschodu na zachód). Chyba tylko ZSRR byłoby zdolne do prowadzenia takich badań jednak zakładając, że to właśnie oni spowodowali falę obserwacji rakiet w 1946 roku tylko potwierdzałoby poziom panującego w okresie powojennego stalinizmu szaleństwa. W celu zobrazowania tego jak kształtowała się obserwacja rakiet przygotowałem mapę, którą zamieszczam poniżej do wglądu (na pomarańczowo została zaznaczona Łeba oraz Darłowo, na czarno ośrodek w Peenemünde, a na zielono wszystkie miejsca obserwacji do jakich doszło w 1946 roku).


Co jednak mogło skłonić Związek Radziecki do podjęcia tak ryzykownych kroków jakim byłoby wystrzeliwanie rakiet nad terytorium Skandynawii? Wydaje mi się, że powodem było wywołanie strachu pośród obywateli kontynentu, na który nie ukrywajmy Stalin miał wielki apetyt. Obecność rakiet nad Danią uważałbym tutaj jednak za efekt uboczny wystrzeliwania ich bez żyroskopu pozwalającego na utrzymanie odpowiedniego kierunku. Interesujące w kontekście obserwacji wydaje się stanowisko szwedzkiego rządu, które w znaczny sposób bagatelizowało sprawę traktując każde zajście jako przelot meteorytu jednak ich stanowisko w z perspektywy 1946 wydaje się być dość oczywiste - czymże była szwedzka armia w porównaniu z potencjałem armii czerwonej? W zaistniałych okolicznościach wręcz oczywistym było przysłowiowe "udawanie, że deszcz pada", przynajmniej do czasu kiedy nie doszło do oficjalnych komunikatów o przypadkach śmiertelnych. Zatem czy Stalin byłby na tyle zdeterminowany aby jakoby przekazywać za pośrednictwem wraków technologię V-2? Zapewne zaskoczeniem dla wielu osób będzie stwierdzenie, że po 1945 roku technologia ta przestała być tajemnicą i zarówno USA jak i ZSRR byli jej posiadaczami więc w tym momencie nie było to już nic tajnego. Istotnym było natomiast co z tych projektów rozwinie się w bliższej czy też dalszej przyszłości i właśnie o to m.in. toczyła się dalsza gra wywiadów obu mocarstw. Prawdziwym problemem wydaje się jednak pozyskanie w Darłowie jak i Łebie paliwa potrzebnego do ich wystrzeliwania jak i specjalnych stanowisk do tego przeznaczonych. Niestety nie jestem w stanie tego stwierdzić w 100% jednak być może wykorzystano do tego pochyłe stanowiska wyrzutni po Rheinbote z zamontowanymi szynami pozwalającymi na umieszczenie na nich specjalnego wózka umożliwiającego zwiększenie osiągów startującej rakiety. Czy zatem to właśnie ZSRR odpowiadało za falę obserwacji podczas "skandynawskiego rakietowego lata 1946"? Nie ma na to jednoznacznych dowodów jednak wiele wskazywałoby właśnie na ich sowieckie pochodzenie. Niestety są to zaledwie poszlaki, a prawdy być może nie dowiemy się nigdy choć kto wie... możliwe, że dokumenty te leżą i czekają aż zostaną przez kogoś odkryte pewnego dnia. Mam nadzieję, że czytający bawili się równie dobrze jak ja podczas pisania tego tekstu, który po wielu latach milczenia o obserwacjach z 1946 przywrócił o nich pamięć i być może zbliżył do rozwiązania jednej z największych zagadek powojennego okresu lat 40-tych.